Wprawdzie PKW wciąż jeszcze prowadzi heroiczną walkę z głosami oddanymi przez warszawiaków, ale - nie czekając na oficjalne wyniki referendum, które być może poznamy dopiero w listopadzie – można już dziś jednoznacznie stwierdzić: referendum w stolicy nie jest wiążące, bo trzech na czterech warszawiaków wolało udać się na grzyby, niż do lokalu wyborczego. Co z tego wynika dla samej idei referendum?
Wbrew temu, co pewnie sobie myślicie, nie mam zamiaru rozdzierać szat nad stanem polskiej demokracji, utyskiwać na premiera i prezydenta, którzy apelowali do warszawiaków o omijanie lokali referendalnych szerokim łukiem, ani zastanawiać się nad dojrzałością polityczną obywateli naszego państwa. Przeciwnie – uważam, że zwolennicy Hanny Gronkiewicz-Waltz i PO zachowali się bardzo dojrzale i dobrze zrozumieli mechanizm referendum w sprawie odwołania władz lokalnych w Polsce. A mechanizm ten zaprojektowano tak, że najlepszą metodą na obronę obecnej władzy jest obniżanie frekwencji i doprowadzanie do unieważnienia wyników referendum. I wyborcy PO dokładnie to zrobili - z sondaży wynikało bowiem, że Gronkiewicz-Waltz chciało bronić przy urnach ok. 25 proc. warszawiaków, a broniło jej jedynie 5 proc. Pozostali dokonali politycznej kalkulacji i w ostatniej chwili postanowili zostać w domu. Chapeau bas - tak to właśnie działa.
Ja chciałem w tym miejscu zająć się czymś innym - a mianowicie bałamutnym i niebezpiecznym, w mojej ocenie, argumentem przeciw referendum brzmiącym: to jest za drogie! Daniel Olbrychski aż jęknął, kiedy na antenie TVN24 usłyszał, że referendum w stolicy kosztowało aż 5 mln złotych. Ileż to można by za to… (tu wpisujemy dowolnie szlachetny cel, na który miliony te można byłoby wydać).
No można by. I co z tego? A ile można byłoby zrobić za pieniądze przeznaczane co cztery lata na organizację wyborów parlamentarnych i samorządowych? A gdyby jeszcze dołożyć do tego koszty wyborów prezydenckich i europejskich? A co z pieniędzmi na utrzymanie armii posłów, senatorów, ministrów, prezydenta i jego dworu oraz liczącej setki tysięcy armii urzędników, którzy pomysły owych posłów, senatorów, ministrów, prezydenta etc. wcielają w życie? Może więc lepiej, raz a dobrze, wybrać sobie jakiegoś księcia, który – jak za czasów Mieszka I – będzie jeździł po kraju z garścią wiernych wojów i zastępował nasze drogie demokratyczne państwo? Oszczędzimy i na wyborach, i na administracji. Niestety nie będziemy mieli pewności, czy za zaoszczędzone pieniądze ów książę wybuduje nam szkoły, przedszkola i autostrady - czy też wysadzi diamentami wszystkie klamki w swoim pałacu.
Demokracja wiąże się z pewnymi kosztami - ale nie są to, jak przekonują różnej maści populiści - pieniądze wyrzucane w błoto, lecz pieniądze zainwestowane w to, aby osoby, którym powierzamy władzę między Bugiem a Odrą, nie czuły się zbyt pewnie. W teorii do tego, aby o nas dbać, powinny polityków skłaniać odbywające się cyklicznie wybory. Ale czasem - zwłaszcza gdy władza poczuje się za pewnie - dobrze mieć pod ręką jakieś inne narzędzie mobilizacji. Na szczeblu lokalnym takim narzędziem jest właśnie referendum w sprawie odwołania władz. I w Warszawie ten mechanizm zadziałał: w ciągu kilkunastu ostatnich tygodni warszawiacy odkryli, że w mieście jest jakiś prezydent - a nie tylko urzędnicy inkasujący co roku sowite nagrody, rozkopane ulice i drożejące coraz szybciej bilety komunikacji miejskiej. Nagle okazało się, że znajdą się pieniądze na obwodnicę; że utrudnienia w metrze nie muszą trwać tak długo, jak pierwotnie zakładano; że można nieco ulżyć osobom mieszkającym i płacącym podatki w stolicy wprowadzając Kartę Warszawiaka, etc., etc. Owszem – rządzący powinni dbać o obywateli niejako z urzędu. Ale ludzie są tylko ludźmi, a marchewka w postaci władzy bez kija po prostu nie działa.
Dlatego kiedy inni pytają czy stać nas na organizowanie referendum, ja pytam się: czy stać nas na to, aby z tego mechanizmu zrezygnować?
Ja chciałem w tym miejscu zająć się czymś innym - a mianowicie bałamutnym i niebezpiecznym, w mojej ocenie, argumentem przeciw referendum brzmiącym: to jest za drogie! Daniel Olbrychski aż jęknął, kiedy na antenie TVN24 usłyszał, że referendum w stolicy kosztowało aż 5 mln złotych. Ileż to można by za to… (tu wpisujemy dowolnie szlachetny cel, na który miliony te można byłoby wydać).
No można by. I co z tego? A ile można byłoby zrobić za pieniądze przeznaczane co cztery lata na organizację wyborów parlamentarnych i samorządowych? A gdyby jeszcze dołożyć do tego koszty wyborów prezydenckich i europejskich? A co z pieniędzmi na utrzymanie armii posłów, senatorów, ministrów, prezydenta i jego dworu oraz liczącej setki tysięcy armii urzędników, którzy pomysły owych posłów, senatorów, ministrów, prezydenta etc. wcielają w życie? Może więc lepiej, raz a dobrze, wybrać sobie jakiegoś księcia, który – jak za czasów Mieszka I – będzie jeździł po kraju z garścią wiernych wojów i zastępował nasze drogie demokratyczne państwo? Oszczędzimy i na wyborach, i na administracji. Niestety nie będziemy mieli pewności, czy za zaoszczędzone pieniądze ów książę wybuduje nam szkoły, przedszkola i autostrady - czy też wysadzi diamentami wszystkie klamki w swoim pałacu.
Demokracja wiąże się z pewnymi kosztami - ale nie są to, jak przekonują różnej maści populiści - pieniądze wyrzucane w błoto, lecz pieniądze zainwestowane w to, aby osoby, którym powierzamy władzę między Bugiem a Odrą, nie czuły się zbyt pewnie. W teorii do tego, aby o nas dbać, powinny polityków skłaniać odbywające się cyklicznie wybory. Ale czasem - zwłaszcza gdy władza poczuje się za pewnie - dobrze mieć pod ręką jakieś inne narzędzie mobilizacji. Na szczeblu lokalnym takim narzędziem jest właśnie referendum w sprawie odwołania władz. I w Warszawie ten mechanizm zadziałał: w ciągu kilkunastu ostatnich tygodni warszawiacy odkryli, że w mieście jest jakiś prezydent - a nie tylko urzędnicy inkasujący co roku sowite nagrody, rozkopane ulice i drożejące coraz szybciej bilety komunikacji miejskiej. Nagle okazało się, że znajdą się pieniądze na obwodnicę; że utrudnienia w metrze nie muszą trwać tak długo, jak pierwotnie zakładano; że można nieco ulżyć osobom mieszkającym i płacącym podatki w stolicy wprowadzając Kartę Warszawiaka, etc., etc. Owszem – rządzący powinni dbać o obywateli niejako z urzędu. Ale ludzie są tylko ludźmi, a marchewka w postaci władzy bez kija po prostu nie działa.
Dlatego kiedy inni pytają czy stać nas na organizowanie referendum, ja pytam się: czy stać nas na to, aby z tego mechanizmu zrezygnować?