Poczułem się jak śmieć. Podobnie jak setki, a może tysiące innych Polaków jestem ofiarą awarii systemu przyznawania wiz do USA. Trwa ona sobie w najlepsze już od 8 czerwca. To jeszcze można zrozumieć, każdemu może zdarzyć się awaria komputerowego systemu. Gorzej, że USA nie przygotowały na tę okoliczność żadnej procedury ewentualnościowej. Mają nas w nosie. Nawet jeśli ktoś ma wykupioną drogą wycieczkę po kraju Lincolna i przez awarię systemu na nią nie pojedzie, a dopełnił wszelkich formalności, rząd USA mówi mu – to nie nasza sprawa. Jakby tego było mało – nie zwróci nawet opłaty za rozpatrzenie wniosku o wizę.
Czy nie jest już czas, by jeden z najwierniejszych sojuszników USA na Starym Kontynencie dostąpił łaski bezwizowego ruchu? Czy naprawdę rząd Stanów myśli, że Polacy zrobią mu krzywdę? Chciałbym przypomnieć, że mamy od ponad 11 lat możliwość podejmowania pracy w 27 krajach UE i USA nie są już mekką, w której chcielibyśmy „zamienić M-3 w Warszawie na śpiwór w Nowym Jorku”.
Ale po kolei. Wybieram się na wakacje do Kanady. Postanowiłem zatem, przy okazji, odwiedzić USA. Wypełniłem wniosek o skomplikowanej nazwie, brzmiało to chyba jakoś D-160, w którym odpowiedziałem na niezliczoną liczbę często dość, by powiedzieć eufemistycznie, ciekawych pytań. Na przykład o to, czy nie jestem członkiem organizacji terrorystycznej lub czy zażywam narkotyki. Oczywiście do tego specjalne zdjęcie i opłata wynosząca ponad 600 zł.
Następna jest wizyta na ulicy Pięknej w Warszawie. Umówiona na bardzo konkretną godzinę. W moim przypadku to 9.45. I myślisz, człowieku, że przyjedziesz dokładnie o tej porze, porozmawiasz z konsulem i po 20 minutach jest decyzja. Nic z tego. Wszystko trwa blisko trzy godziny. Najpierw rejestracja, później pobieranie odcisków palców (cała dziesiątka), kolejno przebywanie w dzikim tłumie ludzi czekających na rozmowę z konsulem. I gdy już to wszystko przeszedłeś, a decyzja jest na tak, nie możesz dostać wizy od ręki i wyjść jak człowiek z paszportem, tylko po kilku dniach albo odbierasz ją w jakimś punkcie, albo dodatkowo płacisz, by dostarczyli ci ją do domu.
Ten koszmar dopełnia obecna sytuacja. Otóż jak informuje ambasada USA, „w systemie wizowym […] występują przejściowe trudności techniczne […].
Prowadzimy prace w trybie pilnym nad rozwiązaniem problemu i przywróceniem pełnej funkcjonalności systemu. Obecnie nie możemy drukować wiz imigracyjnych oraz nieimigracyjnych zatwierdzonych po 8 czerwca 2015 r.”. Czyli tryb pilny trwa już prawie dwa tygodnie.
Moje nieszczęście polega na tym, że wizę przyznano mi po tym, gdy spełniłem wszystkie wymogi, 11 czerwca. Ponieważ do Kanady lecę 24 czerwca, dzwonię do ambasady, czy dla takich osób jak ja – mających wykupione bilety, wycieczki, tym, którzy stracą na awarii systemu – przewidziano jakąś procedurę awaryjną. Na przykład – wbijania wiz ręcznie, wklejania ich, pisma z ambasady, że wiza jest przyznana, ale ze względu na awarię nie ma jej w paszporcie. – Nie ma takich możliwości – słyszę w ambasadzie. – Oddajcie mi zatem pieniądze za wniosek, skoro nie dopełniliście kontraktu – mówię. – Opłata jest bezzwrotna, może pan przyjść po wizę po powrocie z Kanady – słyszę. – Ale wtedy nie będę już potrzebował waszej wizy – odpowiadam. – Nic nie możemy poradzić – słyszę.
Arogancja. Tak trzeba określić to, jak rząd USA traktuje pod tym względem Polaków. Nie dość, że każe nam ubiegać się o wizy, by później powiedzieć, że każdy urzędnik imigracyjny na granicy może nas do USA nie wpuścić, to jeszcze nie wymyślił żadnej procedury awaryjnej, gdy to on zawala sprawę przyznawania wiz.
Panie ambasadorze Stephenie Mull. Może zainteresuje się pan tą sprawą. I może przekaże pan do Waszyngtonu, że takie traktowanie nas jest nie tylko głupie, ale najzwyczajniej w świecie nieuczciwe. Także pana następca, zanim rozpocznie przekonywanie nas, że wasz sprzęt wojskowy jest najlepszy na świecie, a wasze śmigłowce to tylko miód, by być wiarygodnym, powinien zająć się sprawą waszej kuriozalnej polityki wizowej wobec Polaków.
Ale po kolei. Wybieram się na wakacje do Kanady. Postanowiłem zatem, przy okazji, odwiedzić USA. Wypełniłem wniosek o skomplikowanej nazwie, brzmiało to chyba jakoś D-160, w którym odpowiedziałem na niezliczoną liczbę często dość, by powiedzieć eufemistycznie, ciekawych pytań. Na przykład o to, czy nie jestem członkiem organizacji terrorystycznej lub czy zażywam narkotyki. Oczywiście do tego specjalne zdjęcie i opłata wynosząca ponad 600 zł.
Następna jest wizyta na ulicy Pięknej w Warszawie. Umówiona na bardzo konkretną godzinę. W moim przypadku to 9.45. I myślisz, człowieku, że przyjedziesz dokładnie o tej porze, porozmawiasz z konsulem i po 20 minutach jest decyzja. Nic z tego. Wszystko trwa blisko trzy godziny. Najpierw rejestracja, później pobieranie odcisków palców (cała dziesiątka), kolejno przebywanie w dzikim tłumie ludzi czekających na rozmowę z konsulem. I gdy już to wszystko przeszedłeś, a decyzja jest na tak, nie możesz dostać wizy od ręki i wyjść jak człowiek z paszportem, tylko po kilku dniach albo odbierasz ją w jakimś punkcie, albo dodatkowo płacisz, by dostarczyli ci ją do domu.
Ten koszmar dopełnia obecna sytuacja. Otóż jak informuje ambasada USA, „w systemie wizowym […] występują przejściowe trudności techniczne […].
Prowadzimy prace w trybie pilnym nad rozwiązaniem problemu i przywróceniem pełnej funkcjonalności systemu. Obecnie nie możemy drukować wiz imigracyjnych oraz nieimigracyjnych zatwierdzonych po 8 czerwca 2015 r.”. Czyli tryb pilny trwa już prawie dwa tygodnie.
Moje nieszczęście polega na tym, że wizę przyznano mi po tym, gdy spełniłem wszystkie wymogi, 11 czerwca. Ponieważ do Kanady lecę 24 czerwca, dzwonię do ambasady, czy dla takich osób jak ja – mających wykupione bilety, wycieczki, tym, którzy stracą na awarii systemu – przewidziano jakąś procedurę awaryjną. Na przykład – wbijania wiz ręcznie, wklejania ich, pisma z ambasady, że wiza jest przyznana, ale ze względu na awarię nie ma jej w paszporcie. – Nie ma takich możliwości – słyszę w ambasadzie. – Oddajcie mi zatem pieniądze za wniosek, skoro nie dopełniliście kontraktu – mówię. – Opłata jest bezzwrotna, może pan przyjść po wizę po powrocie z Kanady – słyszę. – Ale wtedy nie będę już potrzebował waszej wizy – odpowiadam. – Nic nie możemy poradzić – słyszę.
Arogancja. Tak trzeba określić to, jak rząd USA traktuje pod tym względem Polaków. Nie dość, że każe nam ubiegać się o wizy, by później powiedzieć, że każdy urzędnik imigracyjny na granicy może nas do USA nie wpuścić, to jeszcze nie wymyślił żadnej procedury awaryjnej, gdy to on zawala sprawę przyznawania wiz.
Panie ambasadorze Stephenie Mull. Może zainteresuje się pan tą sprawą. I może przekaże pan do Waszyngtonu, że takie traktowanie nas jest nie tylko głupie, ale najzwyczajniej w świecie nieuczciwe. Także pana następca, zanim rozpocznie przekonywanie nas, że wasz sprzęt wojskowy jest najlepszy na świecie, a wasze śmigłowce to tylko miód, by być wiarygodnym, powinien zająć się sprawą waszej kuriozalnej polityki wizowej wobec Polaków.