To będzie wyjątkowy rok. Do urn wyborczych pójdziemy aż trzy razy. Co więcej, w ciągu zaledwie 42 dni dwa razy zagłosujemy w referendum. A przypomnijmy, że do tej pory po 1989 r. mieliśmy okazję zrobić to zaledwie trzy razy – w sprawie uwłaszczania, konstytucji i przystąpienia do Unii Europejskiej. Ktoś powie: prawdziwe święto demokracji Anno Domini 2015. Tyle że jest dokładnie odwrotnie. Referendalny festiwal to bardziej polityczny cyrk niż prawdziwa troska o uczestnictwo obywateli w życiu państwa. W dodatku horrendalnie drogi – będzie nas kosztować blisko 200 mln zł.
Pierwszy był Bronisław Komorowski. W panice po przegranej pierwszej turze wyborów zafundował nam wrześniowe referendum z pytaniami rodem z cyrku. Poza pierwszym dotyczącym JOW mamy odpowiedzieć na pytanie o rozstrzyganie podatkowych wątpliwości, podczas gdy sposób ich rozstrzygania jest już uchwalony i zapisany w konstytucji, oraz o finansowanie partii. Tutaj z kolei czy odpowiemy „tak”, czy „nie”, nie będzie wiadomo, czy jesteśmy zwolennikami większych czy mniejszych budżetowych dotacji dla polityków. O tym, że jest to zwykła hucpa, świadczy dobitnie wypowiedź Henryka Wujca, byłego doradcy Bronisława Komorowskiego. „To było w nocy robione, także rano wszyscy się dowiedzieli” – przyznał w ubiegłym tygodniu w radiowej Jedynce.
W ponurym pościgu za byłą głową państwa ruszył teraz prezydent Andrzej Duda. Choć ładnie brzmią jego słowa, że „to Naród jest najwyższym suwerenem, a głos społeczeństwa, głos Polaków, musi być wysłuchany”, to jednak wszyscy wiemy, że nie o to chodzi. Prezydent chce zaszachować rządzącą PO. Wysyłając do zdominowanego przez Platformę Senatu wniosek o referendum, stawia ją w piekielnie trudnej sytuacji – odrzucenie wniosku będzie oznaczać, że PO jednak „nie słucha, nie rozumie i nie pomaga”, przyjęcie – że realizuje politykę PiS.
Nie troszczę się oczywiście o los bezideowej partii, jaką stała się Platforma, ale powinniśmy jako obywatele zdawać sobie sprawę z motywacji głowy państwa. Nie ma bowiem żadnej przeszkody, by referendum w sprawie wieku emerytalnego, sześciolatków czy prywatyzacji lasów państwowych przeprowadzić po wyborach. Skoro kosztuje tyle samo – po co ten pośpiech? Co więcej, mało wiarygodnie brzmi zestawienie deklaracji Andrzeja Dudy. Z jednej strony zapewnia, że jego kancelaria kończy już projekt ustawy w sprawie wieku emerytalnego (czyli ma własny pomysł) i lada dzień trafi on do Sejmu, z drugiej – ogłasza referendum.
Andrzej Duda deklarował wielokrotnie, że chce przywrócić obywatelom podmiotowość. To niezwykle ważny postulat. Brak zaufania do państwa i jego przedstawicieli, często wręcz wrogość, jest – obok demografii, nowego modelu rozwoju gospodarczego oraz polityki zagranicznej – jednym z czterech największych wyzwań, jakie stoją przed Polską. Andrzej Duda, polityk młodego pokolenia z ogromnym mandatem społecznym, niezależnością, jaką daje urząd głowy państwa, powinien robić wszystko, by to wzajemne zaufanie budować. Ale czy ogłoszenie ad hoc referendum powiązanego z wyborami temu służy? Czy nie jest powodem wyciągania kolejnych toporów wojennych przez zwaśnione strony – mafii i sekty, jak określa ich Kazik Staszewski – wojny polsko-polskiej? Czy tego rodzaju decyzje nie skompromitują ostatecznie i na lata samej idei referendum?
Na wszystkie te pytania odpowiedź brzmi niestety „tak”. Wielka szkoda, że polityk, w którego tak bardzo uwierzyło tak wielu Polaków, podąża tropem swojego poprzednika, który często był raczej notariuszem swojego własnego ugrupowania politycznego niż prezydentem nas wszystkich.
W ponurym pościgu za byłą głową państwa ruszył teraz prezydent Andrzej Duda. Choć ładnie brzmią jego słowa, że „to Naród jest najwyższym suwerenem, a głos społeczeństwa, głos Polaków, musi być wysłuchany”, to jednak wszyscy wiemy, że nie o to chodzi. Prezydent chce zaszachować rządzącą PO. Wysyłając do zdominowanego przez Platformę Senatu wniosek o referendum, stawia ją w piekielnie trudnej sytuacji – odrzucenie wniosku będzie oznaczać, że PO jednak „nie słucha, nie rozumie i nie pomaga”, przyjęcie – że realizuje politykę PiS.
Nie troszczę się oczywiście o los bezideowej partii, jaką stała się Platforma, ale powinniśmy jako obywatele zdawać sobie sprawę z motywacji głowy państwa. Nie ma bowiem żadnej przeszkody, by referendum w sprawie wieku emerytalnego, sześciolatków czy prywatyzacji lasów państwowych przeprowadzić po wyborach. Skoro kosztuje tyle samo – po co ten pośpiech? Co więcej, mało wiarygodnie brzmi zestawienie deklaracji Andrzeja Dudy. Z jednej strony zapewnia, że jego kancelaria kończy już projekt ustawy w sprawie wieku emerytalnego (czyli ma własny pomysł) i lada dzień trafi on do Sejmu, z drugiej – ogłasza referendum.
Andrzej Duda deklarował wielokrotnie, że chce przywrócić obywatelom podmiotowość. To niezwykle ważny postulat. Brak zaufania do państwa i jego przedstawicieli, często wręcz wrogość, jest – obok demografii, nowego modelu rozwoju gospodarczego oraz polityki zagranicznej – jednym z czterech największych wyzwań, jakie stoją przed Polską. Andrzej Duda, polityk młodego pokolenia z ogromnym mandatem społecznym, niezależnością, jaką daje urząd głowy państwa, powinien robić wszystko, by to wzajemne zaufanie budować. Ale czy ogłoszenie ad hoc referendum powiązanego z wyborami temu służy? Czy nie jest powodem wyciągania kolejnych toporów wojennych przez zwaśnione strony – mafii i sekty, jak określa ich Kazik Staszewski – wojny polsko-polskiej? Czy tego rodzaju decyzje nie skompromitują ostatecznie i na lata samej idei referendum?
Na wszystkie te pytania odpowiedź brzmi niestety „tak”. Wielka szkoda, że polityk, w którego tak bardzo uwierzyło tak wielu Polaków, podąża tropem swojego poprzednika, który często był raczej notariuszem swojego własnego ugrupowania politycznego niż prezydentem nas wszystkich.