Dwuletnia Julka jest od kwietnia w rodzinie zastępczej. Jej sześcioro rodzeństwa – Iwona, Natalia, Kamila, Bartek, Sabina i Jarek – w dwóch oddzielnych, oddalonych od rodzinnego domu o kilkadziesiąt kilometrów domach dziecka. Tylko 18-letnia Magda, najstarsza z rodziny Olejarzów, mieszka obecnie z rodzicami – Markiem i Moniką – w domu, w podkarpackim Pruchniku. Udało jej się wyjść z bidula tylko dzięki temu, że skończyła 18 lat.
Ona i jej rodzeństwo zostali odebrani rodzicom w kwietniu tego roku, dlatego że warunki materialne i bytowe tej rodziny były trudne. Zarzucono im m.in., że w domu nie ma łazienki. Nie chodziło o przemoc, alkohol, zagrożenie życia czy zdrowia dzieci.
Choć trudno w to uwierzyć, nasze bezmyślne państwo skazało tę rodzinę na potworne cierpienie, zamiast najzwyczajniej w świecie jej pomóc. To tym bardziej oburzające, że pobyt jednego dziecka w tamtejszym bidulu kosztuje podatników 3,75 tys. zł. Policzmy zatem. Kwota ta przemnożona przez siedmioro dzieci daje miesięcznie 26,2 tys. zł. Pomnóżmy ją teraz przez pięć miesięcy, które upłynęły od momentu, gdy dzieci zostały odebrane rodzicom. Daje to kwotę 131 tys. zł. Do tego doliczmy ok. 7 tys. zł za opiekę rodziny zastępczej nad najmłodszą Julką.
Łącznie jako podatnicy wydaliśmy już na „opiekę” nad tymi dziećmi blisko 140 tys. zł. Czy za te pieniądze nie można było zbudować im łazienki? Czy nie można było zatrudnić specjalisty, który pomógłby rodzicom znaleźć pracę? Jaki demon podpowiada sędziom, pracownikom pomocy społecznej, kuratorom, że lepiej wsadzić dzieci do domu dziecka, niż pracować na miejscu z rodziną, za wszelką cenę zachowując jej spójność i oszczędzając cierpienia dzieciom i rodzicom? Na jakiej podstawie państwo uzurpuje sobie prawo, by ingerować tak bardzo w wolność rodziny?
To nie pierwszy tego rodzaju przypadek. Świadczy on o tym, że w Polsce zaczyna się proces, o jakim marzą prominentni prorocy lewicy. Chcą, by to państwo, a nie rodzice wychowywali dzieci. Rodzina dla piewców wszechmocy państwa jest pierwszym celem ataku. Nieprzypadkowo w słynnych antyutopiach – takich jak „Rok 1984” czy „Nowy wspaniały świat” – nie ma rodzinnych więzi i są one skrupulatnie zwalczane. Nic też dziwnego, że bohaterem Związku Radzieckiego, stawianym za wzór cnót obywatelskich, został młody chłopiec Pawlik Morozow. Urodzony w 1918 r. we wsi Gierasimowka za Uralem pionier, rozsławiony przez stalinowską propagandę za to, że wydał na śmierć własnego ojca. Doczekał się nawet pomnika.
Rodzina jest dla ustrojów totalitarnych jak drzazga w palcu. Nie ma nad nią totalnej kontroli, rodzice mogą „sączyć” dzieciom niechęć do obowiązującej ideologii. Jest ostoją wolności i wartości. Rodzina jest zatem dla totalitaryzmu z definicji podejrzana.
Jako zbiorowość powinniśmy w przypadkach takich jak ten reagować zdecydowanie. Traktować je jako zamach na rodzinę i naszą wolność. Nie godzić się z bezmyślnością, brakiem wyobraźni i okrucieństwem urzędników. Obiecuję to także państwu w imieniu redakcji „Wprost”. Za tydzień w naszym tygodniku przedstawimy reportaż z Pruchnika, poprosiliśmy także o pomoc w tej sprawie prezydenta Andrzeja Dudę, który już się w nią włączył. Żadne dziecko w Polsce nie może już być odebrane rodzicom i wyrwane z domu z powodu kłopotów materialnych. To nie tylko barbarzyńskie, ale i po prostu głupie.
Choć trudno w to uwierzyć, nasze bezmyślne państwo skazało tę rodzinę na potworne cierpienie, zamiast najzwyczajniej w świecie jej pomóc. To tym bardziej oburzające, że pobyt jednego dziecka w tamtejszym bidulu kosztuje podatników 3,75 tys. zł. Policzmy zatem. Kwota ta przemnożona przez siedmioro dzieci daje miesięcznie 26,2 tys. zł. Pomnóżmy ją teraz przez pięć miesięcy, które upłynęły od momentu, gdy dzieci zostały odebrane rodzicom. Daje to kwotę 131 tys. zł. Do tego doliczmy ok. 7 tys. zł za opiekę rodziny zastępczej nad najmłodszą Julką.
Łącznie jako podatnicy wydaliśmy już na „opiekę” nad tymi dziećmi blisko 140 tys. zł. Czy za te pieniądze nie można było zbudować im łazienki? Czy nie można było zatrudnić specjalisty, który pomógłby rodzicom znaleźć pracę? Jaki demon podpowiada sędziom, pracownikom pomocy społecznej, kuratorom, że lepiej wsadzić dzieci do domu dziecka, niż pracować na miejscu z rodziną, za wszelką cenę zachowując jej spójność i oszczędzając cierpienia dzieciom i rodzicom? Na jakiej podstawie państwo uzurpuje sobie prawo, by ingerować tak bardzo w wolność rodziny?
To nie pierwszy tego rodzaju przypadek. Świadczy on o tym, że w Polsce zaczyna się proces, o jakim marzą prominentni prorocy lewicy. Chcą, by to państwo, a nie rodzice wychowywali dzieci. Rodzina dla piewców wszechmocy państwa jest pierwszym celem ataku. Nieprzypadkowo w słynnych antyutopiach – takich jak „Rok 1984” czy „Nowy wspaniały świat” – nie ma rodzinnych więzi i są one skrupulatnie zwalczane. Nic też dziwnego, że bohaterem Związku Radzieckiego, stawianym za wzór cnót obywatelskich, został młody chłopiec Pawlik Morozow. Urodzony w 1918 r. we wsi Gierasimowka za Uralem pionier, rozsławiony przez stalinowską propagandę za to, że wydał na śmierć własnego ojca. Doczekał się nawet pomnika.
Rodzina jest dla ustrojów totalitarnych jak drzazga w palcu. Nie ma nad nią totalnej kontroli, rodzice mogą „sączyć” dzieciom niechęć do obowiązującej ideologii. Jest ostoją wolności i wartości. Rodzina jest zatem dla totalitaryzmu z definicji podejrzana.
Jako zbiorowość powinniśmy w przypadkach takich jak ten reagować zdecydowanie. Traktować je jako zamach na rodzinę i naszą wolność. Nie godzić się z bezmyślnością, brakiem wyobraźni i okrucieństwem urzędników. Obiecuję to także państwu w imieniu redakcji „Wprost”. Za tydzień w naszym tygodniku przedstawimy reportaż z Pruchnika, poprosiliśmy także o pomoc w tej sprawie prezydenta Andrzeja Dudę, który już się w nią włączył. Żadne dziecko w Polsce nie może już być odebrane rodzicom i wyrwane z domu z powodu kłopotów materialnych. To nie tylko barbarzyńskie, ale i po prostu głupie.