Nasz dramat narodowy nosi tytuł „2-1-6”. Te trzy cyfry połączone w liczbę to nasze miejsce na świecie pod względem tego, ile w Polsce rodzi się dzieci. 216. pozycja na 224 sklasyfikowane kraje globu. Jeśli nic z tym nie zrobimy, to, podobnie jak w naszym klasycznym dramacie narodowym „Weselu”, „ostanie nam się jeno sznur”.
Najnowsze dane CIA World Factbook powinny wstrząsnąć całą naszą wspólnotą. Spadliśmy właśnie pod względem wskaźnika dzietności, który mówi, ile dzieci rodzi kobieta w wieku rozrodczym, o cztery miejsca (wynosi on u nas 1,3). Za nami, jeśli odliczymy państwa-miasta, takie jak Singapur czy Hongkong, są już tylko Tajwan, Korea Południowa oraz Bośnia i Hercegowina. Jeszcze nie jesteśmy na odwróconym do góry nogami podium, ale zbliżamy się do zajęcia w tym upiornym rankingu pozycji nr 3. Podobne wnioski można też wyciągnąć z danych Banku Światowego. Tutaj na 231 krajów świata zajmujemy pozycję nr 223.
Można oczywiście wzorem lewicowej narracji powiedzieć, że to nic groźnego – PKB na osobę będzie wyższe, mniej będzie zanieczyszczeń, osób rywalizujących o jedno miejsce pracy. Można też powtarzać, że zmiany kulturowe zaszły tak daleko, że nic nie da się z tym zrobić. To bzdury.
Po pierwsze, dobrobyt i siła biorą się, w uproszczeniu, z dwóch podstawowych rzeczy: ludzi oraz tego, jak wykorzystujemy ich pracę i talenty. Po drugie, Polacy chcą mieć więcej dzieci, ale nie czują się bezpiecznie – chodzi o sprawy natury ekonomicznej. Badania CBOS, Diagnozy Społecznej, Warsaw Enterprise Institute wskazują: głównymi powodami nieposiadania potomstwa jest obawa przed brakiem pracy, wsparcia materialnego, dochodów.
Doświadczenia innych krajów podpowiadają, że można temu zaradzić. Tak od lat robią Francuzi, Brytyjczycy czy Irlandczycy. Tam wskaźnik dzietności oscyluje wokół wartości 2. Ktoś powie: to bogate kraje, całkiem inna liga. W ramach riposty na taki zarzut proponuję zajrzeć, co dzieje się u naszych sąsiadów. Na przykład Węgry, po wprowadzeniu w 2011 r. ustawy CCXI o ochronie rodziny (może zostać uchylona jedynie dwiema trzecimi głosów parlamentu), która przewiduje bardzo istotne wsparcie rodzin, notują wzrost wskaźnika dzietności z 1,24 do 1,43. Podobne doświadczenia ma Estonia. W listopadzie 2001 r. tamtejszy parlament Riigikogu przyjął Ustawę o Państwowych Świadczeniach Rodzinnych, rozszerzającą zakres działań na rzecz rodzin. Efekt? Wspomniany wskaźnik skoczył tam z 1,32 do 1,72 w roku 2010. Później zmalał – zarówno na skutek kryzysu, jak i wycofywania się, w jego efekcie, z instrumentów polityki rodzinnej.
A teraz uwaga. Politykę rodzinną prowadzi także nasz sąsiad Rosja. W 2002 r. notowała ona wskaźnik dzietności na „polskim” poziomie 1,3. W 2006 r. uchwalono tam Ustawę federalną nr 256–FZ o działaniach dodatkowych skierowanych na wsparcie rodzin mających dzieci. Wprowadzono m.in. tzw. kapitał macierzyński – świadczenie dla matki dziecka wypłacane, gdy potomek osiągnie 3 lata. Wynosi ono ponad 8,5 tys. euro, z czego 300 euro można przeznaczyć na dowolne potrzeby, a resztę na poprawę warunków mieszkaniowych, edukację dziecka czy zwiększenie oszczędności emerytalnych matki. Rosja uchwaliła też wtedy 18-miesięczne płatne urlopy macierzyńskie. Efekt? Wskaźnik dzietności wyniósł tam w ubiegłym roku… 1,75.
Dość już naszego polskiego letargu. Przeklęte mity narodowe podpowiadają nam wprawdzie niemoc, ale powinniśmy się z niej otrząsnąć. W ostatnich latach w polityce na rzecz rodzin zdarzyło się wiele, ale to wciąż zbyt małe kroczki. Potrzebujemy tu rewolucji. Jednym z takich rozwiązań jest 500 zł na dziecko w rodzinie. Ci, którzy marszczą w tym momencie brwi, niech pamiętają, że wydatki na dzieci to nie socjal, tylko najlepsza z możliwych inwestycja.
Można oczywiście wzorem lewicowej narracji powiedzieć, że to nic groźnego – PKB na osobę będzie wyższe, mniej będzie zanieczyszczeń, osób rywalizujących o jedno miejsce pracy. Można też powtarzać, że zmiany kulturowe zaszły tak daleko, że nic nie da się z tym zrobić. To bzdury.
Po pierwsze, dobrobyt i siła biorą się, w uproszczeniu, z dwóch podstawowych rzeczy: ludzi oraz tego, jak wykorzystujemy ich pracę i talenty. Po drugie, Polacy chcą mieć więcej dzieci, ale nie czują się bezpiecznie – chodzi o sprawy natury ekonomicznej. Badania CBOS, Diagnozy Społecznej, Warsaw Enterprise Institute wskazują: głównymi powodami nieposiadania potomstwa jest obawa przed brakiem pracy, wsparcia materialnego, dochodów.
Doświadczenia innych krajów podpowiadają, że można temu zaradzić. Tak od lat robią Francuzi, Brytyjczycy czy Irlandczycy. Tam wskaźnik dzietności oscyluje wokół wartości 2. Ktoś powie: to bogate kraje, całkiem inna liga. W ramach riposty na taki zarzut proponuję zajrzeć, co dzieje się u naszych sąsiadów. Na przykład Węgry, po wprowadzeniu w 2011 r. ustawy CCXI o ochronie rodziny (może zostać uchylona jedynie dwiema trzecimi głosów parlamentu), która przewiduje bardzo istotne wsparcie rodzin, notują wzrost wskaźnika dzietności z 1,24 do 1,43. Podobne doświadczenia ma Estonia. W listopadzie 2001 r. tamtejszy parlament Riigikogu przyjął Ustawę o Państwowych Świadczeniach Rodzinnych, rozszerzającą zakres działań na rzecz rodzin. Efekt? Wspomniany wskaźnik skoczył tam z 1,32 do 1,72 w roku 2010. Później zmalał – zarówno na skutek kryzysu, jak i wycofywania się, w jego efekcie, z instrumentów polityki rodzinnej.
A teraz uwaga. Politykę rodzinną prowadzi także nasz sąsiad Rosja. W 2002 r. notowała ona wskaźnik dzietności na „polskim” poziomie 1,3. W 2006 r. uchwalono tam Ustawę federalną nr 256–FZ o działaniach dodatkowych skierowanych na wsparcie rodzin mających dzieci. Wprowadzono m.in. tzw. kapitał macierzyński – świadczenie dla matki dziecka wypłacane, gdy potomek osiągnie 3 lata. Wynosi ono ponad 8,5 tys. euro, z czego 300 euro można przeznaczyć na dowolne potrzeby, a resztę na poprawę warunków mieszkaniowych, edukację dziecka czy zwiększenie oszczędności emerytalnych matki. Rosja uchwaliła też wtedy 18-miesięczne płatne urlopy macierzyńskie. Efekt? Wskaźnik dzietności wyniósł tam w ubiegłym roku… 1,75.
Dość już naszego polskiego letargu. Przeklęte mity narodowe podpowiadają nam wprawdzie niemoc, ale powinniśmy się z niej otrząsnąć. W ostatnich latach w polityce na rzecz rodzin zdarzyło się wiele, ale to wciąż zbyt małe kroczki. Potrzebujemy tu rewolucji. Jednym z takich rozwiązań jest 500 zł na dziecko w rodzinie. Ci, którzy marszczą w tym momencie brwi, niech pamiętają, że wydatki na dzieci to nie socjal, tylko najlepsza z możliwych inwestycja.