Odkryłem ostatnio dietę odchudzającą. Włączam radio i słucham sporów o prywatyzację służby zdrowia. Od razu robi mi się niedobrze, czuję się chory i odsuwam pysznego, zdrowego hamburgera marki McDonald’s, którego ostatnio z zapałem reklamuje kandydat Grzegorz Napieralski.
Gwoli ścisłości muszę dodać, że Napieralski reklamuje też jabłka, które rozdaje pracownikom różnych fabryk. Podejrzewam, że woleliby oni, aby lider lewicy czynił odwrotnie – sam opychał się jabłkami a im wręczał buły z kawałkiem pieczonej krowy. No, ale to taka moja dygresja, od której nie mogłem się powstrzymać, gdyż Napieralski moim ulubionym politykiem jest.
Nieprzyjemne mrowienie w żołądku na słowa „prywatyzacja służy zdrowia” biorą się stąd, że absurdalność sporu między Jarosławem Kaczyńskim a Bronisławem Komorowskim przekroczyła moją granicę tolerancji, choć jest ona daleka. Bo zarzucając Komorowskiemu zamiar sprzedaży naszych wspaniałych szpitali i przychodni, Jarosław Kaczyński postawił ten sam zarzut sobie.
Ustawa o przekształceniu placówek służby zdrowia w spółki prawa handlowego, autorstwa minister Ewy Kopacz, dopuszczała również prywatyzację niektórych placówek. Podobnie, jak projekt ustawy autorstwa prof. Zbigniewa Religi, ministra w rządzie Kaczyńskiego. Religa nawet zarzucał minister Kopacz popełnienie plagiatu, gdy ta zgłosiła ustawę (potem zawetowaną przez Lecha Kaczyńskiego) do Sejmu. Dziś Kaczyński twierdzi, że projekt Religi nadal jest najlepszy a zarazem, już po przegranym procesie z Komorowskim dorzuca, iż jego główny kontrkandydat jest jednak zwolennikiem takiej koncepcji komercjalizacji, która, wicie, rozumicie, dopuszcza prywatyzację…
Mamy kampanię wyborczą a że połowa Polaków boi się komercjalizacji i prywatyzacji służby zdrowia, więc gdy się o niej mówi, to politycy na twarze nakładają maskę obrzydzenia. I co najmniej połowa szanownych rodaków w ogóle nie pamięta, co robił Kaczyński w sprawie służby zdrowia, stąd nie pojmuje absurdalności sądowego sporu ani nie rozumie, o co w ogóle chodzi.
Siedzi taki Kowalski, żuje śmieciowego hamburgera i duma: „Jak mi sprywatyzują szpital, w którym leczę miażdżycę, to jakiś kapitalista zedrze ze mnie skórę za samo wbicie igły. Tak pewnie by było, skoro ten Kaczyński z Komorowskim tak się odżegnują od prywatyzacji”. Potem ten sam Kowalski idzie do szpitala i psioczy, że musi w tasiemcowej kolejce tkwić. I narzeka, że rząd z tym nic nie robi. Czyli – zamieszanie w głowach się potęguje, a spirala strachu nakręca. Strachu zarówno przed komercjalizacją i prywatyzacją, jak i przed przekroczeniem progu dziadowskiego, państwowego szpitala. Nasila się sytuacja patowa, z którą po wyborach politycy się szamocą, bo nie wiedzą, jak oddać placówki zdrowia w łapy samorządów, aby nie wzburzać Kowalskich. Gdyż Kowalscy mają o komercjalizacji i prywatyzacji służby zdrowia taką opinię, że gdyby ktoś zapowiedział upaństwowienie gabinetów dentystycznych, które są dziś praktycznie tylko prywatne, to by się ucieszyli.
Sporo czasu jeszcze upłynie, zanim do tzw. ogółu dotrze, że już dziś jest mnóstwo niepublicznych zakładów opieki zdrowotnej lub prywatnych gabinetów lekarskich, w których można się leczyć „za darmo”, bo mają kontrakt z NFZ. Że skomercjalizowane czy sprywatyzowane ośrodki też będą mogły zawierać kontrakty z NFZ, w dodatku oferując pacjentom usługi na wyższym poziomie. Że dzięki komercjalizacji chorzy, których leczenie jest kosztowne, tylko na niej skorzystają, bo dzięki lepszemu gospodarowaniu przychodniami i szpitalami przez samorządy, więcej pieniędzy pozostanie na dofinansowanie klinik…
Bojąc się programu prywatyzacji i komercjalizacji, wyborcy dali Kaczyńskiemu do ręki broń, której użył on przeciwko Komorowskiemu. Ten zaś, aby nie oberwać od wyborców, odciął się od tego, co i Kaczyńskiemu jest z grubsza bliskie. Zwrot „prywatyzacja służby zdrowia” stał się tym samym w oczach ogółu synonimem bezdusznego okrucieństwa. Dlatego twierdzę, że Polacy, skoro tak łatwo dają się straszyć przez Kaczyńskiego, sami będą sobie winni szpitalnego dziadostwa. Ja na tym skorzystam, bo z pewnością się odchudzę.
Nieprzyjemne mrowienie w żołądku na słowa „prywatyzacja służy zdrowia” biorą się stąd, że absurdalność sporu między Jarosławem Kaczyńskim a Bronisławem Komorowskim przekroczyła moją granicę tolerancji, choć jest ona daleka. Bo zarzucając Komorowskiemu zamiar sprzedaży naszych wspaniałych szpitali i przychodni, Jarosław Kaczyński postawił ten sam zarzut sobie.
Ustawa o przekształceniu placówek służby zdrowia w spółki prawa handlowego, autorstwa minister Ewy Kopacz, dopuszczała również prywatyzację niektórych placówek. Podobnie, jak projekt ustawy autorstwa prof. Zbigniewa Religi, ministra w rządzie Kaczyńskiego. Religa nawet zarzucał minister Kopacz popełnienie plagiatu, gdy ta zgłosiła ustawę (potem zawetowaną przez Lecha Kaczyńskiego) do Sejmu. Dziś Kaczyński twierdzi, że projekt Religi nadal jest najlepszy a zarazem, już po przegranym procesie z Komorowskim dorzuca, iż jego główny kontrkandydat jest jednak zwolennikiem takiej koncepcji komercjalizacji, która, wicie, rozumicie, dopuszcza prywatyzację…
Mamy kampanię wyborczą a że połowa Polaków boi się komercjalizacji i prywatyzacji służby zdrowia, więc gdy się o niej mówi, to politycy na twarze nakładają maskę obrzydzenia. I co najmniej połowa szanownych rodaków w ogóle nie pamięta, co robił Kaczyński w sprawie służby zdrowia, stąd nie pojmuje absurdalności sądowego sporu ani nie rozumie, o co w ogóle chodzi.
Siedzi taki Kowalski, żuje śmieciowego hamburgera i duma: „Jak mi sprywatyzują szpital, w którym leczę miażdżycę, to jakiś kapitalista zedrze ze mnie skórę za samo wbicie igły. Tak pewnie by było, skoro ten Kaczyński z Komorowskim tak się odżegnują od prywatyzacji”. Potem ten sam Kowalski idzie do szpitala i psioczy, że musi w tasiemcowej kolejce tkwić. I narzeka, że rząd z tym nic nie robi. Czyli – zamieszanie w głowach się potęguje, a spirala strachu nakręca. Strachu zarówno przed komercjalizacją i prywatyzacją, jak i przed przekroczeniem progu dziadowskiego, państwowego szpitala. Nasila się sytuacja patowa, z którą po wyborach politycy się szamocą, bo nie wiedzą, jak oddać placówki zdrowia w łapy samorządów, aby nie wzburzać Kowalskich. Gdyż Kowalscy mają o komercjalizacji i prywatyzacji służby zdrowia taką opinię, że gdyby ktoś zapowiedział upaństwowienie gabinetów dentystycznych, które są dziś praktycznie tylko prywatne, to by się ucieszyli.
Sporo czasu jeszcze upłynie, zanim do tzw. ogółu dotrze, że już dziś jest mnóstwo niepublicznych zakładów opieki zdrowotnej lub prywatnych gabinetów lekarskich, w których można się leczyć „za darmo”, bo mają kontrakt z NFZ. Że skomercjalizowane czy sprywatyzowane ośrodki też będą mogły zawierać kontrakty z NFZ, w dodatku oferując pacjentom usługi na wyższym poziomie. Że dzięki komercjalizacji chorzy, których leczenie jest kosztowne, tylko na niej skorzystają, bo dzięki lepszemu gospodarowaniu przychodniami i szpitalami przez samorządy, więcej pieniędzy pozostanie na dofinansowanie klinik…
Bojąc się programu prywatyzacji i komercjalizacji, wyborcy dali Kaczyńskiemu do ręki broń, której użył on przeciwko Komorowskiemu. Ten zaś, aby nie oberwać od wyborców, odciął się od tego, co i Kaczyńskiemu jest z grubsza bliskie. Zwrot „prywatyzacja służby zdrowia” stał się tym samym w oczach ogółu synonimem bezdusznego okrucieństwa. Dlatego twierdzę, że Polacy, skoro tak łatwo dają się straszyć przez Kaczyńskiego, sami będą sobie winni szpitalnego dziadostwa. Ja na tym skorzystam, bo z pewnością się odchudzę.