Polską rządzi Platforma Obywatelska. Szkoda, że nie partia liberalna. Co prawda Platforma przypisuje sobie miano liberalnej i nawet jest atakowana przez opozycję i Radio Maryja za liberalizm, są to jednak ataki na coś, czego nie ma. Chyba, że za przejaw liberalizmu uznamy podwyższenie podatków bez czynienia tego, co liberałom miłe – zwiększania swobody działalności gospodarczej. Ale Platforma sprzyja szczęście, bo ma taką opozycję, jak PiS.
Dziś poparcie dla partii Donalda Tuska buduje jego najlepsi sprzymierzeńcy – ojciec Tadeusz Rydzyk i Jarosław Kaczyński. Tłum sfanatyzowanych ksenofobów przed pałacem prezydenckim jest najbardziej wyrazistą konsekwencja rozsiewania przez nich wokół tragedii smoleńskiej atmosfery spisku. To ten tłum napędza zwolenników Platformie i zasłania prawdziwe wyzwania, przed którymi stoi rząd. A co z liberalizmem? Co ze zdobywaniem poparcia poprzez szerzenie swobód gospodarczych, pytam naiwnie?
Pamiętam, jak w sejmowej restauracji przed telewizorem siedział zadowolony Grzegorz Schetyna z grupą działaczy, wysłuchując pierwszych komentarzy o powstaniu nowej formacji - Platformy Obywatelskiej. Stara, zużyta w rządzeniu i w reformach Unia Wolności traciła popularność. I wtedy grupa jej działaczy, skupiona wokół Donalda Tuska, ogłosiła powstanie partii nowej, liberalnej. Posypały się zapowiedzi wprowadzenia podatku liniowego, odbiurokratyzowania gospodarki, szybkiej prywatyzacji… A że w Polsce jest parę milionów przedsiębiorców i menedżerów, ludzi pracujących na własnych rachunek, borykających się z szaleństwami skarbówek, przedzierających się przez urzędnicze korowody, to nowa, świeżuchna partia od razu poszybowała w swych notowaniach, hen, w górę, dobijając Unię Wolności. Czyli kanibalizm się opłacił.
Potem były lata spędzone w opozycji. Lata, w których Platforma miała zespoły programowe, gabinety cieni, miała opracowywać projekty reform - wprowadzenie podatku liniowego, odbiurokratyzowania gospodarki… Ano tak, powtarzam się.
Aż wreszcie Platforma do władzy doszła. Jednak jakoś wysypu projektów ustaw uwalniających energię Polaków nie było. Za to było przekonanie, że nie warto zgłaszać projektów ustaw, skoro zawetuje je głowa państwa. Zablokowanie przez prezydenta ustawy o komercjalizacji służby zdrowia to przekonanie wzmocniła. I zamiast zdejmujących biurokratyczne kajdany reform, mieliśmy sejmową komisję Janusza Palikota, zwaną dla żartu „Przyjazne Państwo”, która to komisja okazała się propagandową hucpą.
Teraz Platforma ma w swych rękach tak rząd, jak i urząd prezydenta. I co? Premier prosi o 500 dni spokoju. Czyli proponuje opozycji, aby przestała być opozycją. Po czym ogłasza podwyżkę podatku VAT. Aby było zabawniej, podkreśla, że Platforma nie jest od trudnych reform, tylko od tych przyjemnych. Koniec. Kropka.
Można nawet zrozumieć Tuska, że nie ma ochoty, aby jego partia przed wyborami forsowała trudne reformy, w rezultacie których PO mogłaby podzielić los Unii Wolności. Można zrozumieć, że premier nie czyni tego, za co krytykują go ekonomiści i komentatorzy – że podnosząc podatek, nie tnie wydatków. Premier nie chce przegrać wyborów, więc wydatków nie tnie – może i cyniczne, ale taka też jest polityka. Dlaczego jednak, do stu diabłów, rząd tak się kisi z odbiurokratyzowaniem gospodarki?! Przecież dobrze pomyślane zmiany nie powinny wzbudzać protestów opozycji, bo trudno bronić głupich przepisów, które powodują, że państwo wobec obywateli jest wrogim zbójem, który tylko czyha aby dowalić domiarem, złupić na różnych opłatach, zadręczyć watahami kontrolerów, a nawet wtrącić przedsiębiorcę do aresztu bez żadnego uzasadnienia. Owszem, trwają prace nad tzw. „pakietem Szejnfelda”, czyli zbiorem ustaw mających ograniczyć biurokrację, tę – wedle słów Parkinsona – „dobrze zorganizowaną zarazę”. Tylko dlaczego ten pakiet nie pojawił się na początku rządów PO lub choćby na jego półmetku? Co robiły te wszystkie gabinety cieni, zespoły programowe, ministerstwa?
A przecież zawiłości biurokracji i ręczne sterowanie gospodarką widać gołym okiem od poziomu przeciętnego obywatela do makrogospodarki.. W jednym województwie izby skarbowe jakieś przepisy interpretują tak, w drugim inaczej. I ta chciwość państwa - byle wpis do Krajowego Rejestru Sądowego kosztuje 650 zł. Dla dużych firm to żaden pieniądz, dla tysięcy małych firemek to już znacząca suma.
Rząd liberałów, uwalniający energię… No to przyjrzyjmy się rynkowi gazu. Polska, jako jedyny chyba kraj UE, nadal stosuje twardo system kształtowania cen gazu żywcem przeniesiony z epoki socjalizmu łupanego. Bo teraz jest tak, że PGNiG – monopolista w zakresie dostaw gazu – składa propozycję taryf cenowych do Urzędu Regulacji Energetyki. Urząd – po targach z PGNiG – zatwierdza taryfę na sześć miesięcy lub na rok. W tym czasie, chociażby ceny gazu i wartość złotówki zmieniały się tysiąc razy, ceny pozostają niewzruszone. W rezultacie albo traci PGNiG (gdy ceny gazu bądź kursy zmienią się na jego niekorzyść), albo przepłacają odbiorcy (gdy ceny gazu spadną). Dochodzi do kuriozalnej sytuacji: Dostawca, czyli PGNiG, kupuje gaz po cenach rynkowych, po czym sprzedaje go po cenach państwowych, czyli wedle reguł socjalistycznej gospodarki planowej.
Oczywiście to ręczne sterowanie rynkiem tłumaczy się koniecznością ochrony indywidualnych odbiorców. Tłumaczeniu towarzyszą z reguły wzruszające relacje z domu biednej emerytki, biadolącej, ile płaci za gaz. Tyle, że uelastycznienie cen, czyli zniesienie taryf, nie musiałoby objąć gospodarstw indywidualnych lecz odbiorców przemysłowych, bo to oni zużywają 90 proc. gazu.
Na tę skamielinę z czasów PRL już wielokrotnie zwracała uwagę Komisja Europejska. I co? I nic. Dlaczego? No cóż, faktem jest, że PGNiG utrzymuje wygodną pozycję monopolisty. Bo który z zagranicznych koncernów będzie na tyle szalony aby wejść na rynek, w którym państwo decyduje, po jakich cenach można sprzedawać towar? Na rynek, na którym panuje gazorząd?
Takie przykłady można mnożyć, bo to i rynek energetyki, i rolny, i ubezpieczeń zdrowotnych... Ale przejdźmy do konkluzji, a jest ona taka, że Platforma nie ma konkurencji. PiS jest partią w sprawach gospodarczych lewicową, lewicowy jest oczywiście SLD, zaś PSL nadal ma charakter partii agrarnej. Ci, którzy nie chcą rządów chadeckiej czy świeckiej lewicy, muszą popierać Platformę. A ta, nie czując na plecach oddechu liberalnego konkurenta, prowadzi politykę dojutrkowania i bylejakości, politykę minimalizmu – robi tylko to, co najbardziej niezbędne. Byle do jutra, jakoś to będzie.
Przydałaby się Platforma – bis, może byśmy na niej szybciej pojechali do przodu. Ale trzeba być realistą, druga szybko nie powstanie. Pozostaje czekać, aż stan gospodarki wymusi na tej, która już nam światle panuje, dodanie gazu.
Pamiętam, jak w sejmowej restauracji przed telewizorem siedział zadowolony Grzegorz Schetyna z grupą działaczy, wysłuchując pierwszych komentarzy o powstaniu nowej formacji - Platformy Obywatelskiej. Stara, zużyta w rządzeniu i w reformach Unia Wolności traciła popularność. I wtedy grupa jej działaczy, skupiona wokół Donalda Tuska, ogłosiła powstanie partii nowej, liberalnej. Posypały się zapowiedzi wprowadzenia podatku liniowego, odbiurokratyzowania gospodarki, szybkiej prywatyzacji… A że w Polsce jest parę milionów przedsiębiorców i menedżerów, ludzi pracujących na własnych rachunek, borykających się z szaleństwami skarbówek, przedzierających się przez urzędnicze korowody, to nowa, świeżuchna partia od razu poszybowała w swych notowaniach, hen, w górę, dobijając Unię Wolności. Czyli kanibalizm się opłacił.
Potem były lata spędzone w opozycji. Lata, w których Platforma miała zespoły programowe, gabinety cieni, miała opracowywać projekty reform - wprowadzenie podatku liniowego, odbiurokratyzowania gospodarki… Ano tak, powtarzam się.
Aż wreszcie Platforma do władzy doszła. Jednak jakoś wysypu projektów ustaw uwalniających energię Polaków nie było. Za to było przekonanie, że nie warto zgłaszać projektów ustaw, skoro zawetuje je głowa państwa. Zablokowanie przez prezydenta ustawy o komercjalizacji służby zdrowia to przekonanie wzmocniła. I zamiast zdejmujących biurokratyczne kajdany reform, mieliśmy sejmową komisję Janusza Palikota, zwaną dla żartu „Przyjazne Państwo”, która to komisja okazała się propagandową hucpą.
Teraz Platforma ma w swych rękach tak rząd, jak i urząd prezydenta. I co? Premier prosi o 500 dni spokoju. Czyli proponuje opozycji, aby przestała być opozycją. Po czym ogłasza podwyżkę podatku VAT. Aby było zabawniej, podkreśla, że Platforma nie jest od trudnych reform, tylko od tych przyjemnych. Koniec. Kropka.
Można nawet zrozumieć Tuska, że nie ma ochoty, aby jego partia przed wyborami forsowała trudne reformy, w rezultacie których PO mogłaby podzielić los Unii Wolności. Można zrozumieć, że premier nie czyni tego, za co krytykują go ekonomiści i komentatorzy – że podnosząc podatek, nie tnie wydatków. Premier nie chce przegrać wyborów, więc wydatków nie tnie – może i cyniczne, ale taka też jest polityka. Dlaczego jednak, do stu diabłów, rząd tak się kisi z odbiurokratyzowaniem gospodarki?! Przecież dobrze pomyślane zmiany nie powinny wzbudzać protestów opozycji, bo trudno bronić głupich przepisów, które powodują, że państwo wobec obywateli jest wrogim zbójem, który tylko czyha aby dowalić domiarem, złupić na różnych opłatach, zadręczyć watahami kontrolerów, a nawet wtrącić przedsiębiorcę do aresztu bez żadnego uzasadnienia. Owszem, trwają prace nad tzw. „pakietem Szejnfelda”, czyli zbiorem ustaw mających ograniczyć biurokrację, tę – wedle słów Parkinsona – „dobrze zorganizowaną zarazę”. Tylko dlaczego ten pakiet nie pojawił się na początku rządów PO lub choćby na jego półmetku? Co robiły te wszystkie gabinety cieni, zespoły programowe, ministerstwa?
A przecież zawiłości biurokracji i ręczne sterowanie gospodarką widać gołym okiem od poziomu przeciętnego obywatela do makrogospodarki.. W jednym województwie izby skarbowe jakieś przepisy interpretują tak, w drugim inaczej. I ta chciwość państwa - byle wpis do Krajowego Rejestru Sądowego kosztuje 650 zł. Dla dużych firm to żaden pieniądz, dla tysięcy małych firemek to już znacząca suma.
Rząd liberałów, uwalniający energię… No to przyjrzyjmy się rynkowi gazu. Polska, jako jedyny chyba kraj UE, nadal stosuje twardo system kształtowania cen gazu żywcem przeniesiony z epoki socjalizmu łupanego. Bo teraz jest tak, że PGNiG – monopolista w zakresie dostaw gazu – składa propozycję taryf cenowych do Urzędu Regulacji Energetyki. Urząd – po targach z PGNiG – zatwierdza taryfę na sześć miesięcy lub na rok. W tym czasie, chociażby ceny gazu i wartość złotówki zmieniały się tysiąc razy, ceny pozostają niewzruszone. W rezultacie albo traci PGNiG (gdy ceny gazu bądź kursy zmienią się na jego niekorzyść), albo przepłacają odbiorcy (gdy ceny gazu spadną). Dochodzi do kuriozalnej sytuacji: Dostawca, czyli PGNiG, kupuje gaz po cenach rynkowych, po czym sprzedaje go po cenach państwowych, czyli wedle reguł socjalistycznej gospodarki planowej.
Oczywiście to ręczne sterowanie rynkiem tłumaczy się koniecznością ochrony indywidualnych odbiorców. Tłumaczeniu towarzyszą z reguły wzruszające relacje z domu biednej emerytki, biadolącej, ile płaci za gaz. Tyle, że uelastycznienie cen, czyli zniesienie taryf, nie musiałoby objąć gospodarstw indywidualnych lecz odbiorców przemysłowych, bo to oni zużywają 90 proc. gazu.
Na tę skamielinę z czasów PRL już wielokrotnie zwracała uwagę Komisja Europejska. I co? I nic. Dlaczego? No cóż, faktem jest, że PGNiG utrzymuje wygodną pozycję monopolisty. Bo który z zagranicznych koncernów będzie na tyle szalony aby wejść na rynek, w którym państwo decyduje, po jakich cenach można sprzedawać towar? Na rynek, na którym panuje gazorząd?
Takie przykłady można mnożyć, bo to i rynek energetyki, i rolny, i ubezpieczeń zdrowotnych... Ale przejdźmy do konkluzji, a jest ona taka, że Platforma nie ma konkurencji. PiS jest partią w sprawach gospodarczych lewicową, lewicowy jest oczywiście SLD, zaś PSL nadal ma charakter partii agrarnej. Ci, którzy nie chcą rządów chadeckiej czy świeckiej lewicy, muszą popierać Platformę. A ta, nie czując na plecach oddechu liberalnego konkurenta, prowadzi politykę dojutrkowania i bylejakości, politykę minimalizmu – robi tylko to, co najbardziej niezbędne. Byle do jutra, jakoś to będzie.
Przydałaby się Platforma – bis, może byśmy na niej szybciej pojechali do przodu. Ale trzeba być realistą, druga szybko nie powstanie. Pozostaje czekać, aż stan gospodarki wymusi na tej, która już nam światle panuje, dodanie gazu.