Kto pragnie pokoju, musi się gotować na wojnę – mawiał Winston Churchill. Nasze przygotowania idą pełną parą. Prezydent Barack Obama potwierdził, że – hurra, hurra! - co kwartał do Polski będą przylatywać amerykańskie F – 16. Na dokładkę do obsługi myśliwców będzie u nas stacjonowała grupka żołnierzy USA. Wszystko to – wedle nieocenionego ministra Bogdana Klicha - jest sukcesem niebywałym, wydatnie wzmacniającym bezpieczeństwo Polski.
Szkoda tylko, że w czasie spotkania z Obamą nie poruszono kwestii wypełnienia umowy offsetowej. Szkoda, że w ogóle mało debatuje się o stanie naszych przygotowań do wojny. Jesteśmy tak silni, zwarci, gotowi, że każdą wojnę możemy szybko zakończyć, zgodnie z powiedzeniem Orwella, iż najszybszym sposobem zakończenia wojny jest jej przegranie. Weźmy choćby trzy informacje z świeżego raportu Instytutu Globalizacji, opatrzonego wymownym tytułem „Polskie wojsko skansenem NATO”.
Pierwsza informacja jest taka, że nasze lotnictwo ma w większości sprzęt używany (poza m.in. myśliwcami F-16 i samolotami transportowymi CASA). Ktoś powie, że nowe F – 16 to i tak powód do radości. Niestety, oklaski byłoby przedwczesne, za to gwizdy wskazane. Koszt programu dotyczącego F-16 był obliczony do 2012 roku na ok. 3,8 mld dolarów. Tyle, że w pierwszym roku użytkowania samolotów odnotowano około 1,7 tys. usterek, z czego co dziesiąta była poważna. W rezultacie program z ok. 3,8 mld dolarów, zwiększył się do 4,5 mld dolarów. I już w pierwszym roku został zużyty cały sześcioletni budżet na naprawy.
Informacja druga: na 25 państw NATO Polska znajduje się na czternastym miejscu ze swoją strukturą wydatków majątkowych na armię. Lepiej z modernizacją radzą sobie m.in. Czesi, Estończycy czy Bułgarzy. A podobno duży może więcej?
Informacja trzecia: do 2018 r. na zakup nowego sprzętu MON planuje wydać aż 31 mld złotych. Tyle, że w innych krajach na import uzbrojenia wydaje się przeciętnie ok. 10 proc. środków, to my za granicą kupujemy 1/3 sprzętu. Rzecz jasna, ze szkodą dla rozwoju własnego przemysłu zbrojeniowego. Przy czym, zdaniem specjalistów z instytutu, dominuje import sprzętu przestarzałego i zdezelowanego. Mówiąc krótko, wymiatamy demobile innych armii. W tym kontekście nawet zakup grecko - niemieckiego morskiego bubla, czyli okrętu U 214 ochrzczonego mianem „Papanikolis” nie byłby specjalnym zaskoczeniem. Dla przypomnienia – chodzi o okręt wyprodukowany na zamówienie Grecji przez stocznię niemiecką, za którego Grecja długo nie chciała zapłacić ze względu na jego fatalną jakość. O możliwości zakupu okrętu przez Polskę spekuluje się od dawna a MON tych spekulacji nie dementuje.
Chociaż nie, odwołuję co wcześniej napisałem – ten zakup byłby zaskoczeniem. Bo nie dość, że w Grecji huczy o potężnej aferze łapówkarskiej, w którą jest zamieszany niemiecki producent okrętów i czołowi greccy politycy, to w dodatku niedawno została ogłoszona upadłość Stoczni Marynarki Wojennej w Gdyni. Stocznia straciła płynność finansową bo – według jej szefów - MON nie zapłacił za wykonane prace. Oznacza to, że zamiast remontować i budować okręty w rodzimym porcie, odprowadzając z tego tytułu podatki do Skarbu Państwa, prawdopodobnie będziemy dawali zarabiać zagranicznym stoczniom. O znaczeniu własnej stoczni dla naszego poziomu bezpieczeństwa nawet nie ma co pisać. Wobec dorzynania gdyńskiej stoczni, zakup „Papanikolisa” byłby jednak jawną grandą.
Informacje te powodują, że jakoś nie mam ochoty podskakiwać z radości jak minister Klich. Cukierek w postanie rotacyjnych przylotów amerykańskich myśliwców aż takim słodkim nie jest aby zatuszować gorzkie przeświadczenie, że jak sami sobie nie pomożemy, to nikt nam nie pomoże.
Pierwsza informacja jest taka, że nasze lotnictwo ma w większości sprzęt używany (poza m.in. myśliwcami F-16 i samolotami transportowymi CASA). Ktoś powie, że nowe F – 16 to i tak powód do radości. Niestety, oklaski byłoby przedwczesne, za to gwizdy wskazane. Koszt programu dotyczącego F-16 był obliczony do 2012 roku na ok. 3,8 mld dolarów. Tyle, że w pierwszym roku użytkowania samolotów odnotowano około 1,7 tys. usterek, z czego co dziesiąta była poważna. W rezultacie program z ok. 3,8 mld dolarów, zwiększył się do 4,5 mld dolarów. I już w pierwszym roku został zużyty cały sześcioletni budżet na naprawy.
Informacja druga: na 25 państw NATO Polska znajduje się na czternastym miejscu ze swoją strukturą wydatków majątkowych na armię. Lepiej z modernizacją radzą sobie m.in. Czesi, Estończycy czy Bułgarzy. A podobno duży może więcej?
Informacja trzecia: do 2018 r. na zakup nowego sprzętu MON planuje wydać aż 31 mld złotych. Tyle, że w innych krajach na import uzbrojenia wydaje się przeciętnie ok. 10 proc. środków, to my za granicą kupujemy 1/3 sprzętu. Rzecz jasna, ze szkodą dla rozwoju własnego przemysłu zbrojeniowego. Przy czym, zdaniem specjalistów z instytutu, dominuje import sprzętu przestarzałego i zdezelowanego. Mówiąc krótko, wymiatamy demobile innych armii. W tym kontekście nawet zakup grecko - niemieckiego morskiego bubla, czyli okrętu U 214 ochrzczonego mianem „Papanikolis” nie byłby specjalnym zaskoczeniem. Dla przypomnienia – chodzi o okręt wyprodukowany na zamówienie Grecji przez stocznię niemiecką, za którego Grecja długo nie chciała zapłacić ze względu na jego fatalną jakość. O możliwości zakupu okrętu przez Polskę spekuluje się od dawna a MON tych spekulacji nie dementuje.
Chociaż nie, odwołuję co wcześniej napisałem – ten zakup byłby zaskoczeniem. Bo nie dość, że w Grecji huczy o potężnej aferze łapówkarskiej, w którą jest zamieszany niemiecki producent okrętów i czołowi greccy politycy, to w dodatku niedawno została ogłoszona upadłość Stoczni Marynarki Wojennej w Gdyni. Stocznia straciła płynność finansową bo – według jej szefów - MON nie zapłacił za wykonane prace. Oznacza to, że zamiast remontować i budować okręty w rodzimym porcie, odprowadzając z tego tytułu podatki do Skarbu Państwa, prawdopodobnie będziemy dawali zarabiać zagranicznym stoczniom. O znaczeniu własnej stoczni dla naszego poziomu bezpieczeństwa nawet nie ma co pisać. Wobec dorzynania gdyńskiej stoczni, zakup „Papanikolisa” byłby jednak jawną grandą.
Informacje te powodują, że jakoś nie mam ochoty podskakiwać z radości jak minister Klich. Cukierek w postanie rotacyjnych przylotów amerykańskich myśliwców aż takim słodkim nie jest aby zatuszować gorzkie przeświadczenie, że jak sami sobie nie pomożemy, to nikt nam nie pomoże.