Przetarg na śmigłowce wielozadaniowe dla polskiej armii sprawia że, wydawałoby się rozsądni ludzie, nagle tworzą dziwne konstrukcje myślowe. Przykładem może być opublikowany na łamach „Rzeczpospolitej” komentarz redaktora Bartosza Węglarczyka.
„Rezygnacja z caracali to decyzja polityczna” – ogłasza już w tytule red. Węglarczyk. Ale wyjmijmy kilka co smaczniejszych fragmentów tekstu, aby zobaczyć, jak rozwija swoją tytułową myśl.
Przyznając, że „ekonomiczny wymiar decyzji o kupnie śmigłowców jest oczywiście bardzo ważny”, red. Węglarczyk jednak podkreśla, że najważniejszy jest wymiar polityczny. „Kraj, który kupuje u nas broń, staje się naszym sojusznikiem. Im więcej jej kupuje, tym ważniejszym” – pisze. Po czym dodaje: „Tak właśnie rozumiem decyzję polskiego rządu o zerwaniu negocjacji w sprawie kupna francuskich caracali. Nowa ekipa rządząca uznała, że istotniejsze jest zbliżenie z amerykańskim sojusznikiem”. I jeszcze jedna myśl: „Inna sprawa, że decyzja o kupnie amerykańskich śmigłowców zadowoli związkowców i polityków z Mielca. Ale to oczywiście miły i pożądany efekt uboczny”.
No więc na początek garść faktów. Po pierwsze, polski rząd nie zerwał negocjacji z francusko-niemieckim koncernem Airbus Helicopters, który oferuje śmigłowce EC725 Caracal, tylko negocjuje z nim warunki offsetu.
Po drugie, „miły i pożądany efekt uboczny” to nader ciekawe określenie. W przejęty w 2007 r. PZL-Mielec Sikorsky (należący obecnie do Lockheed Martin) zainwestował 600 mln zł. Zakład zatrudnia ponad 1 tys. pracowników, dorobił się ponad 50 kooperantów, ośmiokrotnego wzrostu wartości eksportu i pięciokrotnego wzrostu sprzedaży. Oferowane przez zakład znakomite śmigłowce Black Hawk to maszyny sprawdzone w wielu bojach i znane polskim żołnierzom. Wartość oferowanego przez Sikorsky offsetu wynosi prawie 12 mld zł.
Charakterystyczne, że red. Węglarczyk w swych rozważaniach nie wspomniał o innym oferencie, PZL-Świdnik, który oferuje śmigłowce AW149, będące w swojej klasie najnowocześniejszymi na świecie maszynami. Przemilczenie to jest logiczne, skoro decyzja o zakupie ma decydować o sojuszach, a nie o wzmocnieniu polskiego przemysłu obronnego.
Tymczasem kupiony w 2010 r. przez firmę AgustaWestland (obecnie Finmeccanica Helicopters – AgustaWestland), PZL-Świdnik zatrudnia 3,5 tys. ludzi w tym 630 inżynierów, a wartość jego eksportu wynosi 700 mln zł. Firma kooperuje z 900 polskimi dostawcami, generując dodatkowe 4 tys. miejsc pracy. Wartość inwestycji AgustaWestland w zakład wyniosła ponad 600 mln zł i ponad 140 mln zł wydatków poniesionych na badania i rozwój. Od czasu prywatyzacji PZL-Świdnik zapłacił ponad 400 mln zł podatków i ZUS. Wartość offsetu wyniosłaby kilka miliardów euro.
Oczywiście zakup maszyn w PZL-Mielec czy w PZL-Świdnik oznaczałby kolejne liczne miejsca pracy i kolejne setki milionów z podatków od zakładów, które już teraz prowadzą realną produkcję. To wszystko red. Węglarczyk określa jako „efekt uboczny”.
Po trzecie, każdy kraj, który ma własny przemysł obronny, dba o jego rozwój, gdyż przemysł kosmiczno-obronny jest najbardziej innowacyjną branżą, która zasila swymi technologiami całą gospodarkę. I tak się składa, że każdy kraj dokonuje zakupów u własnych producentów. Np. 100 proc. śmigłowców w armii włoskiej wyprodukowała AgustaWestland, 100 proc. śmigłowców armii USA pochodzi od producentów, których fabryki zlokalizowane są w USA, 97 proc. w armii francuskiej to produkcja Airbus Helicopters. A Polska jest jednym z nielicznych państw które produkują wojskowe śmigłowce. I rząd ma ich zlekceważyć, żeby kupić sojusz?
To może w ogóle zaorajmy własny przemysł obronny i kupujmy za granicą wszystko – wozy bojowe, amunicję, radiostacje, radary, noktowizory, sprzęt artyleryjski, hełmy, namioty, plecaki, mundury i gacie dla żołnierzy? Bo dlaczego nie? Skoro – jak można domniemywać z myśli redaktora – NATO daje fikcyjne bezpieczeństwo i trzeba kupować prawdziwe sojusze, to kupujmy wszystko, a zagraniczne rządy będą nas chronić i popierać we wszystkim.
Ale nawet przyjmując logikę red. Węglarczyka, to pominął on pewien aspekt. Otóż na stole leży francuska oferta zakupu trzech okrętów podwodnych typu Scorpene z pociskami manewrującymi, złożona przez koncern DCNS. Koncern jako jedyny oferuje okręty wraz z pociskami i tzw. kodami źródłowymi, co gwarantuje możliwość suwerennego określania przez nas celów ataku. Oferta jest korzystna, okręty nowoczesne, więc możemy „kupić” sojusz z Francją i bez francuskich śmigłowców.
Konkluzja - oczywiście względy polityczne odgrywają rolę przy zakupach dla armii, dlatego nie kupujemy sprzętu od Rosjan. Rzecz jednak w proporcjach. Wydaje się, że niektórym po prostu nie mieści się w głowach, że można zwyczajnie stawiać na pierwszym planie własne narodowe interesy i zabiegać o rozwój własnego przemysłu obronnego. Co zresztą szalenie irytuje niektórych polityków i obserwatorów.
„Populistyczna partia PiS obrała w polityce gospodarczej kurs dbania przede wszystkim o polskie interesy” – ogłosił niemiecki dziennik ekonomiczny „Handelsblatt”. „PiS podkreśla, że przedsiębiorstwa produkujące w Polsce będą w przyszłości faworyzowane przy udzielaniu zleceń. Taki nacjonalistyczny kurs podoba się zwolennikom PiS-u, przy czym nie przeszkadza im to zupełnie, że są zrywane wstępne umowy zawarte przez poprzedni rząd” – ubolewa dziennik, najwyraźniej pijąc do sprawy zakupu maszyn oferowanych przez Airbus Helicopters, w którym Niemcy mają znaczne udziały.
Pomijając, że taki „nacjonalistyczny populizm” cechuje każde państwo nie będące neokolonią, w tym Niemcy, to ciekawe, o czyje przede wszystkim interesy dbał – zdaniem redakcji „Handelsblatt” – poprzedni rząd? No ale to już trochę inny temat. Trochę.
Przyznając, że „ekonomiczny wymiar decyzji o kupnie śmigłowców jest oczywiście bardzo ważny”, red. Węglarczyk jednak podkreśla, że najważniejszy jest wymiar polityczny. „Kraj, który kupuje u nas broń, staje się naszym sojusznikiem. Im więcej jej kupuje, tym ważniejszym” – pisze. Po czym dodaje: „Tak właśnie rozumiem decyzję polskiego rządu o zerwaniu negocjacji w sprawie kupna francuskich caracali. Nowa ekipa rządząca uznała, że istotniejsze jest zbliżenie z amerykańskim sojusznikiem”. I jeszcze jedna myśl: „Inna sprawa, że decyzja o kupnie amerykańskich śmigłowców zadowoli związkowców i polityków z Mielca. Ale to oczywiście miły i pożądany efekt uboczny”.
No więc na początek garść faktów. Po pierwsze, polski rząd nie zerwał negocjacji z francusko-niemieckim koncernem Airbus Helicopters, który oferuje śmigłowce EC725 Caracal, tylko negocjuje z nim warunki offsetu.
Po drugie, „miły i pożądany efekt uboczny” to nader ciekawe określenie. W przejęty w 2007 r. PZL-Mielec Sikorsky (należący obecnie do Lockheed Martin) zainwestował 600 mln zł. Zakład zatrudnia ponad 1 tys. pracowników, dorobił się ponad 50 kooperantów, ośmiokrotnego wzrostu wartości eksportu i pięciokrotnego wzrostu sprzedaży. Oferowane przez zakład znakomite śmigłowce Black Hawk to maszyny sprawdzone w wielu bojach i znane polskim żołnierzom. Wartość oferowanego przez Sikorsky offsetu wynosi prawie 12 mld zł.
Charakterystyczne, że red. Węglarczyk w swych rozważaniach nie wspomniał o innym oferencie, PZL-Świdnik, który oferuje śmigłowce AW149, będące w swojej klasie najnowocześniejszymi na świecie maszynami. Przemilczenie to jest logiczne, skoro decyzja o zakupie ma decydować o sojuszach, a nie o wzmocnieniu polskiego przemysłu obronnego.
Tymczasem kupiony w 2010 r. przez firmę AgustaWestland (obecnie Finmeccanica Helicopters – AgustaWestland), PZL-Świdnik zatrudnia 3,5 tys. ludzi w tym 630 inżynierów, a wartość jego eksportu wynosi 700 mln zł. Firma kooperuje z 900 polskimi dostawcami, generując dodatkowe 4 tys. miejsc pracy. Wartość inwestycji AgustaWestland w zakład wyniosła ponad 600 mln zł i ponad 140 mln zł wydatków poniesionych na badania i rozwój. Od czasu prywatyzacji PZL-Świdnik zapłacił ponad 400 mln zł podatków i ZUS. Wartość offsetu wyniosłaby kilka miliardów euro.
Oczywiście zakup maszyn w PZL-Mielec czy w PZL-Świdnik oznaczałby kolejne liczne miejsca pracy i kolejne setki milionów z podatków od zakładów, które już teraz prowadzą realną produkcję. To wszystko red. Węglarczyk określa jako „efekt uboczny”.
Po trzecie, każdy kraj, który ma własny przemysł obronny, dba o jego rozwój, gdyż przemysł kosmiczno-obronny jest najbardziej innowacyjną branżą, która zasila swymi technologiami całą gospodarkę. I tak się składa, że każdy kraj dokonuje zakupów u własnych producentów. Np. 100 proc. śmigłowców w armii włoskiej wyprodukowała AgustaWestland, 100 proc. śmigłowców armii USA pochodzi od producentów, których fabryki zlokalizowane są w USA, 97 proc. w armii francuskiej to produkcja Airbus Helicopters. A Polska jest jednym z nielicznych państw które produkują wojskowe śmigłowce. I rząd ma ich zlekceważyć, żeby kupić sojusz?
To może w ogóle zaorajmy własny przemysł obronny i kupujmy za granicą wszystko – wozy bojowe, amunicję, radiostacje, radary, noktowizory, sprzęt artyleryjski, hełmy, namioty, plecaki, mundury i gacie dla żołnierzy? Bo dlaczego nie? Skoro – jak można domniemywać z myśli redaktora – NATO daje fikcyjne bezpieczeństwo i trzeba kupować prawdziwe sojusze, to kupujmy wszystko, a zagraniczne rządy będą nas chronić i popierać we wszystkim.
Ale nawet przyjmując logikę red. Węglarczyka, to pominął on pewien aspekt. Otóż na stole leży francuska oferta zakupu trzech okrętów podwodnych typu Scorpene z pociskami manewrującymi, złożona przez koncern DCNS. Koncern jako jedyny oferuje okręty wraz z pociskami i tzw. kodami źródłowymi, co gwarantuje możliwość suwerennego określania przez nas celów ataku. Oferta jest korzystna, okręty nowoczesne, więc możemy „kupić” sojusz z Francją i bez francuskich śmigłowców.
Konkluzja - oczywiście względy polityczne odgrywają rolę przy zakupach dla armii, dlatego nie kupujemy sprzętu od Rosjan. Rzecz jednak w proporcjach. Wydaje się, że niektórym po prostu nie mieści się w głowach, że można zwyczajnie stawiać na pierwszym planie własne narodowe interesy i zabiegać o rozwój własnego przemysłu obronnego. Co zresztą szalenie irytuje niektórych polityków i obserwatorów.
„Populistyczna partia PiS obrała w polityce gospodarczej kurs dbania przede wszystkim o polskie interesy” – ogłosił niemiecki dziennik ekonomiczny „Handelsblatt”. „PiS podkreśla, że przedsiębiorstwa produkujące w Polsce będą w przyszłości faworyzowane przy udzielaniu zleceń. Taki nacjonalistyczny kurs podoba się zwolennikom PiS-u, przy czym nie przeszkadza im to zupełnie, że są zrywane wstępne umowy zawarte przez poprzedni rząd” – ubolewa dziennik, najwyraźniej pijąc do sprawy zakupu maszyn oferowanych przez Airbus Helicopters, w którym Niemcy mają znaczne udziały.
Pomijając, że taki „nacjonalistyczny populizm” cechuje każde państwo nie będące neokolonią, w tym Niemcy, to ciekawe, o czyje przede wszystkim interesy dbał – zdaniem redakcji „Handelsblatt” – poprzedni rząd? No ale to już trochę inny temat. Trochę.