Wasię poznałem czternaście lat temu nad Bajkałem, gdy z moimi kolegami podróżowałem przez Syberię. Miał może wtedy z 35 lat, a za sobą piękny szlak bojowy: od Afganistanu po buntujące się republiki rozpadającego się Imperium. Cierpiał, że ta potężna kiedyś armia, która starła w pył Hitlera rozsypała się jak domek z kart, przymiera głodem i w ogóle perspektyw przed nią nie widać. Żal – mówił.
Nad Bajkałem Wasia odpoczywał, bo tu w Bolszych Kotach jego rodzina miała drewniany domek, banię i kawałek pola, może ciut większy od boiska do koszykówki. Wasia był niezwykle dumny, bo w Rosji, gdzie wszystko było jeszcze państwowe, prywatna ziemia to skarb. I co z tego, że do Bolszych Kotów nawet drogi nie było – można było się tak dostać tylko statkiem, który płynął od strony niewielkiego postu Listwianka, albo przedzierając się przez kilka godzin przez górki, chaszcze i las. Za to ludzie byli tam niezwykle serdeczni, karmili nas, poili, a gdy robiło się zimno oddawali nam swoje kożuchy i układali do snu. Rano z Wasią pływaliśmy łowić omula w Bajkale, po południu wędziliśmy ryby, a wieczorem słuchaliśmy opowiadań o Rosji, dzikiej tajdze i twardych ludziach, którzy tam żyją.
Trochę się przed nami przechwalał. Pokazywał jakieś odległe drzewko, które ledwo widać było prostował ramię udając karabin i mówił: gdyby tam stał człowiek, a ja byłbym na wojnie to już by nie żył. Albo nalewał dobie szklankę wódkę, wrzucał do szklanki kopiejkę, po czym wypijał duszkiem, a na koniec pokazywał kopiejkę, którą trzymał między zębami. Mówił, że tak trzeba złapać oficerską gwiazdkę inaczej awans będzie nieważny.
Pomagaliśmy mu łatać siatki rybackie, zbierać ziemniaki na polu i zbierać chrust na zimę. Wasia się przed nami otwierał i opowiadał o swoich marzeniach. Miał dwa. Pierwsze to mieć swój własny hotel w Bolszych Kotach, do którego zjeżdżali by turyści z całego świata. Ale to drugie było ważniejsze i bardziej skryte, bo wyjawił nam je dopiero po dużej wódce. – Chciałbym, żeby nas się znów bali – powiedział Wasia. I chodziło mu o tę grozę, o której opowiadali mu starsi koledzy z wojska, gdy w latach 80 sam dźwięk słowa „bratnia pomoc” budził dreszcz we wszystkich państwach RWPG, a słowo „interwencja” powodowała koszmary w USA i Europie Zachodniej.
Wasi już później nie widziałem. Nie wiem nawet czy jest nadal w wojsku i czy udało mu się wybudować wymarzony hotel. Nawet jeśli nie, to i tak jest szczęśliwcem, bo spełnia się jego najważniejsze marzenie. A być może nawet pomaga mu się spełnić stacjonując dziś gdzieś na Krymie.
Trochę się przed nami przechwalał. Pokazywał jakieś odległe drzewko, które ledwo widać było prostował ramię udając karabin i mówił: gdyby tam stał człowiek, a ja byłbym na wojnie to już by nie żył. Albo nalewał dobie szklankę wódkę, wrzucał do szklanki kopiejkę, po czym wypijał duszkiem, a na koniec pokazywał kopiejkę, którą trzymał między zębami. Mówił, że tak trzeba złapać oficerską gwiazdkę inaczej awans będzie nieważny.
Pomagaliśmy mu łatać siatki rybackie, zbierać ziemniaki na polu i zbierać chrust na zimę. Wasia się przed nami otwierał i opowiadał o swoich marzeniach. Miał dwa. Pierwsze to mieć swój własny hotel w Bolszych Kotach, do którego zjeżdżali by turyści z całego świata. Ale to drugie było ważniejsze i bardziej skryte, bo wyjawił nam je dopiero po dużej wódce. – Chciałbym, żeby nas się znów bali – powiedział Wasia. I chodziło mu o tę grozę, o której opowiadali mu starsi koledzy z wojska, gdy w latach 80 sam dźwięk słowa „bratnia pomoc” budził dreszcz we wszystkich państwach RWPG, a słowo „interwencja” powodowała koszmary w USA i Europie Zachodniej.
Wasi już później nie widziałem. Nie wiem nawet czy jest nadal w wojsku i czy udało mu się wybudować wymarzony hotel. Nawet jeśli nie, to i tak jest szczęśliwcem, bo spełnia się jego najważniejsze marzenie. A być może nawet pomaga mu się spełnić stacjonując dziś gdzieś na Krymie.