Zaprawdę powiadam wam – nie zostanie tu kamień na kamieniu. Będą padać księgarnie, a księgarze będą tracić pracę, dzieci będą głupie, a nauczyciele pozbawieni woli. Będzie głód, zaraza, trzęsienie ziemie i spadną na nas wszystkie plagi egipskie. Wszystko to przez nowy, darmowy podręcznik, którym we wrześniu ma trafić w ręce pierwszoklasistów. Że będzie to koniec świata od kilku miesięcy próbują nas przekonać wydawnictwa szkolne, które wynajęły firmy PR by nas do tego przekonać. Miały z czego, bo do tej pory zarabiały na szkolnych książkach setki milionów złotych.
Pomysł MEN jest rewolucyjny. Od września wszystkie dzieci w Polsce będą dostawać od państwa darmowe podręczniki do nauki w klasach I-III. (W tym roku, niestety, tylko pierwszaki, ale w następnych latach programem zostaną objęci uczniowie kolejnych klas). To nic nowego – bo w Szwecji dzieci dostają w szkole nawet takie same piórniki i kredki. Z biznesowego punktu widzenia przygotowanie i wydrukowanie takiego darmowego podręcznika dla wszystkich dzieci będzie się państwu bardziej opłacało niż dofinansowywanie zakupów podręczników tylko dla najbiedniejszych.
Wiem, co mówię, bo w ciągu trzech lat zapłaciłem za komplet podręczników mojego dziesięcioletniego syna Wydawnictwom Szkolnym i Pedagogicznym około 700 zł. (Do tego doliczyć trzeba książki uzupełniające, które wciskane są przy okazji zakupu podręcznika). A wydawnictwo łącząc umiejętnie podręcznik z ćwiczeniami zadbało już o to by z żadnej z zakupionych przeze mnie książek nie mógł już skorzystać mój młodszy syn. Bo po co? Przecież mogę zapłacić im drugi raz, a zysk będzie dwa razy większy. Dlatego tak się ucieszyłem, gdy dowiedziałem się o pomyśle darmowego podręcznika.
I rozumiem tę wściekłość wydawców, którzy od samego początku próbowali rozwalić ten pomysł. Dla nich darmowy podręcznik oznacza brak milionowych wpływów i załamanie w Excelu. Ale po latach drenowania mojej kieszeni trudno mi wzbudzić w sobie litość. Wydawcy zaatakowali od razu. Zanim ktokolwiek zobaczył podręcznik oni już ogłosili, że będzie on do bani, że powstaje na kolanie, że obniży szanse edukacyjne naszych dzieci, i że w ogóle, sama próba jego wydania jest niekonstytucyjna. Widać konstytucyjne jest tylko to, że my rodzice powinniśmy im przynosić worki pieniędzy.
Szczególnie jeden argument wydawców dobrze zapamiętałem: niedopuszczalne jest by wszystkie dzieci w Polsce uczyły się liter z tej samej książki, bo wstecznictwo i powrót do PRL.
Ja tak nie uważam. Pochodzę z pokolenia, które nauczyło się czytać z „Elementarza”, który był jeden dla wszystkich. Uczyło się z niego przecież kilku premierów, prezydentów, ministrów, profesorów i jakoś wyszli na ludzi. Korzystali z niego nawet dzisiejsi wydawcy podręczników i jak widać nauczyli się dość dobrze liczyć. Dzięki „Elementarzowi” zdobyli fundament wiedzy, który pozwala im dzisiaj sięgnąć po specjalistyczne firmy od PR, by zohydzić nam pomysł darmowego podręcznika. Wiem, że wydawnictwo Nowa Era, jeden z potentatów na rynku wydawniczym, zatrudniło do tego specjalistów od czarnego PR. Czarny PR to działania, która mają zdyskredytować przeciwnika. Znam metody tych speców - plotka, kłamstwo, mydlenie oczu, zbieranie haków, oczernianie. I czytając gazety domyślam się, że zainwestowane pieniądze nie poszły w błoto. Dzięki nim dowiadujemy się, że przez darmowy podręcznik 6 tysięcy osób straci pracę, ale za to utuczy się autorka, która zainkasuje aż 5 mln zł. (faktycznie chodzi o 134 tys. zł). Że mapa zamieszczona w nowym elementarzu wyprana jest z polskości, że promuje on gender i spasione krasnale. A ostatnio okazało się, że ministerstwo zwaliło wszystko ze starego elementarza wydanego przez WSiP, bo wprowadzając literkę Ś wykorzystane tego samego ślimaka na „ś”, które to słowo WSiP uznał za swoją własność. By nie denerwować monopolistów MEN powinien chyba wykorzystać jakieś inne słowo z „ś”. Na przykład mimośród. Wtedy może by go WSiP nie oskarżył o kradzież intelektualną. Dla pewności twórcy darmowego podręcznika powinni też z innych zarezerwowanych przez WSiP słów: „mama”, „tata”, „las”, „ul”, „kot”, „dom”. A jeśli chcą używać słowa „jajo” to tylko jako jajo Faberze.
Teraz poważnie: każdy kto ma trochę oleju w głowie wie, że rządowy podręcznik uderza w interesy monopolistów-wydawców. Zrobią oni wszystko by ten pomysł utrącić. Są wyjątkowo skuteczni, bo do tej pory im się to udawało.
Tak było w 2005 roku, gdy rząd PiS obiecywał wymusić obniżkę cen szkolnych książek o połowę. Wydawcy mieli zostać do tego zmuszenie wprowadzeniem sztywnych cen regulowanych. Przyciśnięci do muru użyli wtedy bardzo podobnych argumentów, jak dziś, że to ingerencja w dobrze funkcjonujący rynek, że zakłócenie mechanizmów konkurencji, że tańszy podręcznik to gorszy podręcznik i że poziom edukacji może się drastycznie obniżyć. Mimo obietnic koalicyjny rząd PiS-Samoobrony-LPR żadnej obniżki na wydawcach nie wymusił.
Dlatego nóż mi się w kieszeni otwiera, gdy słyszę w Radiu Maryja jak posłanka Jadwiga Wiśniewska z PiS własną piersią broni podręcznikowego lobby, twierdząc, że to wszystko propaganda wyborcza, a sam pomysł został skopiowany z programu PiS. Skoro tak to trzeba było mieć odwagę i go zrealizować dziewięć lat temu. Być może nie przegralibyście wtedy wyborów.
Wiem, co mówię, bo w ciągu trzech lat zapłaciłem za komplet podręczników mojego dziesięcioletniego syna Wydawnictwom Szkolnym i Pedagogicznym około 700 zł. (Do tego doliczyć trzeba książki uzupełniające, które wciskane są przy okazji zakupu podręcznika). A wydawnictwo łącząc umiejętnie podręcznik z ćwiczeniami zadbało już o to by z żadnej z zakupionych przeze mnie książek nie mógł już skorzystać mój młodszy syn. Bo po co? Przecież mogę zapłacić im drugi raz, a zysk będzie dwa razy większy. Dlatego tak się ucieszyłem, gdy dowiedziałem się o pomyśle darmowego podręcznika.
I rozumiem tę wściekłość wydawców, którzy od samego początku próbowali rozwalić ten pomysł. Dla nich darmowy podręcznik oznacza brak milionowych wpływów i załamanie w Excelu. Ale po latach drenowania mojej kieszeni trudno mi wzbudzić w sobie litość. Wydawcy zaatakowali od razu. Zanim ktokolwiek zobaczył podręcznik oni już ogłosili, że będzie on do bani, że powstaje na kolanie, że obniży szanse edukacyjne naszych dzieci, i że w ogóle, sama próba jego wydania jest niekonstytucyjna. Widać konstytucyjne jest tylko to, że my rodzice powinniśmy im przynosić worki pieniędzy.
Szczególnie jeden argument wydawców dobrze zapamiętałem: niedopuszczalne jest by wszystkie dzieci w Polsce uczyły się liter z tej samej książki, bo wstecznictwo i powrót do PRL.
Ja tak nie uważam. Pochodzę z pokolenia, które nauczyło się czytać z „Elementarza”, który był jeden dla wszystkich. Uczyło się z niego przecież kilku premierów, prezydentów, ministrów, profesorów i jakoś wyszli na ludzi. Korzystali z niego nawet dzisiejsi wydawcy podręczników i jak widać nauczyli się dość dobrze liczyć. Dzięki „Elementarzowi” zdobyli fundament wiedzy, który pozwala im dzisiaj sięgnąć po specjalistyczne firmy od PR, by zohydzić nam pomysł darmowego podręcznika. Wiem, że wydawnictwo Nowa Era, jeden z potentatów na rynku wydawniczym, zatrudniło do tego specjalistów od czarnego PR. Czarny PR to działania, która mają zdyskredytować przeciwnika. Znam metody tych speców - plotka, kłamstwo, mydlenie oczu, zbieranie haków, oczernianie. I czytając gazety domyślam się, że zainwestowane pieniądze nie poszły w błoto. Dzięki nim dowiadujemy się, że przez darmowy podręcznik 6 tysięcy osób straci pracę, ale za to utuczy się autorka, która zainkasuje aż 5 mln zł. (faktycznie chodzi o 134 tys. zł). Że mapa zamieszczona w nowym elementarzu wyprana jest z polskości, że promuje on gender i spasione krasnale. A ostatnio okazało się, że ministerstwo zwaliło wszystko ze starego elementarza wydanego przez WSiP, bo wprowadzając literkę Ś wykorzystane tego samego ślimaka na „ś”, które to słowo WSiP uznał za swoją własność. By nie denerwować monopolistów MEN powinien chyba wykorzystać jakieś inne słowo z „ś”. Na przykład mimośród. Wtedy może by go WSiP nie oskarżył o kradzież intelektualną. Dla pewności twórcy darmowego podręcznika powinni też z innych zarezerwowanych przez WSiP słów: „mama”, „tata”, „las”, „ul”, „kot”, „dom”. A jeśli chcą używać słowa „jajo” to tylko jako jajo Faberze.
Teraz poważnie: każdy kto ma trochę oleju w głowie wie, że rządowy podręcznik uderza w interesy monopolistów-wydawców. Zrobią oni wszystko by ten pomysł utrącić. Są wyjątkowo skuteczni, bo do tej pory im się to udawało.
Tak było w 2005 roku, gdy rząd PiS obiecywał wymusić obniżkę cen szkolnych książek o połowę. Wydawcy mieli zostać do tego zmuszenie wprowadzeniem sztywnych cen regulowanych. Przyciśnięci do muru użyli wtedy bardzo podobnych argumentów, jak dziś, że to ingerencja w dobrze funkcjonujący rynek, że zakłócenie mechanizmów konkurencji, że tańszy podręcznik to gorszy podręcznik i że poziom edukacji może się drastycznie obniżyć. Mimo obietnic koalicyjny rząd PiS-Samoobrony-LPR żadnej obniżki na wydawcach nie wymusił.
Dlatego nóż mi się w kieszeni otwiera, gdy słyszę w Radiu Maryja jak posłanka Jadwiga Wiśniewska z PiS własną piersią broni podręcznikowego lobby, twierdząc, że to wszystko propaganda wyborcza, a sam pomysł został skopiowany z programu PiS. Skoro tak to trzeba było mieć odwagę i go zrealizować dziewięć lat temu. Być może nie przegralibyście wtedy wyborów.