To było podczas wywiadu, który przed laty przeprowadzałem z Magdaleną Grodzką-Gużkowską, która opowiadała mi, jak w czasie okupacji pomagała wykonywać wyroki śmierci na konfidentach. W pewnym momencie opowieść zeszła na powstanie. Ja mówiłem, że byli bohaterami, których kochała cała Warszawa. Ona się wtedy zamyśliła i odpowiedziała po chwili: – Powiem panu prawdę, warszawiacy to byli święci ludzie, że nam gardeł nie poderżnęli za to powstanie.
Zrobiłem wielkie oczy, a on mi to spokojnie wyjaśniła: – Oni na czas powstania przenieśli się do piwnic. Oni się tam rodzili i umierali w strasznych warunkach. Nie mając co jeść, nie mając co pić. I to my ich tam wsadziliśmy. Ci ludzie mieli prawo nas autentycznie nienawidzić za to, że ich w to wepchnęliśmy.
I od tamtej pory nie mogę o słowach pani Magdy zapomnieć. Zwłaszcza w kolejne rocznice godziny „W”, w których bije się w bębenek narodowej dumy. Że niby my tam przez te 63 dni złożyliśmy ofiarę krwi, która pozwoliła nam później odzyskać wolność, że te 200 czy 250 tysięcy istnień ludzkich i zrównana z ziemią stolica Polski to nic takiego, bo przecież była wojna. Warto porównać to z kampanią wrześniową 1939 r., kiedy zginęło 100 tys. osób, i stratami niemieckimi podczas powstania: 1500-2000 osób. Im więcej wiem o powstaniu, tym trudniej mi zrozumieć motywy, którymi kierowali się przywódcy państwa podziemnego, wysyłając na pewną śmierć tysiące nieuzbrojonych młodych chłopaków i dziewcząt. Kluczowym dla wybuchu powstania wydaje się moment, gdy generał „Bór” Komorowski jadł obiad w towarzystwie generała Okulickiego i ten krzykiem wymuszał na nim zgodę na rozpoczęcie walki. Dlaczego wbrew rozsądkowi „Bór” Komorowski się na to zgodził? To pytanie raczej do psychologów niż strategów wojny. Pytań jest znacznie więcej. Jeśli powstanie musiało wybuchnąć, to dlaczego w momencie, gdy Niemcy rozpoczynali kontrofensywę? Dlaczego nie zostało zakończone po pięciu, sześciu dniach, gdy z wojskowego punktu widzenia nie było już żadnych szans na zwycięstwo? Co by się stało, gdyby ci najwaleczniejsi, zamiast bezsensownie ginąć w Warszawie w 1944 r., ocaleli? Czy równie łatwo udałoby się zbudować komunizm w Polsce?
Warto o to pytać szczególnie teraz, gdy przez 63 dni będą nas karmić narodowymi mitami.
I od tamtej pory nie mogę o słowach pani Magdy zapomnieć. Zwłaszcza w kolejne rocznice godziny „W”, w których bije się w bębenek narodowej dumy. Że niby my tam przez te 63 dni złożyliśmy ofiarę krwi, która pozwoliła nam później odzyskać wolność, że te 200 czy 250 tysięcy istnień ludzkich i zrównana z ziemią stolica Polski to nic takiego, bo przecież była wojna. Warto porównać to z kampanią wrześniową 1939 r., kiedy zginęło 100 tys. osób, i stratami niemieckimi podczas powstania: 1500-2000 osób. Im więcej wiem o powstaniu, tym trudniej mi zrozumieć motywy, którymi kierowali się przywódcy państwa podziemnego, wysyłając na pewną śmierć tysiące nieuzbrojonych młodych chłopaków i dziewcząt. Kluczowym dla wybuchu powstania wydaje się moment, gdy generał „Bór” Komorowski jadł obiad w towarzystwie generała Okulickiego i ten krzykiem wymuszał na nim zgodę na rozpoczęcie walki. Dlaczego wbrew rozsądkowi „Bór” Komorowski się na to zgodził? To pytanie raczej do psychologów niż strategów wojny. Pytań jest znacznie więcej. Jeśli powstanie musiało wybuchnąć, to dlaczego w momencie, gdy Niemcy rozpoczynali kontrofensywę? Dlaczego nie zostało zakończone po pięciu, sześciu dniach, gdy z wojskowego punktu widzenia nie było już żadnych szans na zwycięstwo? Co by się stało, gdyby ci najwaleczniejsi, zamiast bezsensownie ginąć w Warszawie w 1944 r., ocaleli? Czy równie łatwo udałoby się zbudować komunizm w Polsce?
Warto o to pytać szczególnie teraz, gdy przez 63 dni będą nas karmić narodowymi mitami.