Przyglądając się polskiej scenie politycznej można dojść do wniosku, że jej główni aktorzy sami są swoimi największymi wrogami. Mam na myśli to, że nie konkurują z innymi liderami partyjnymi, a ze swoimi słabościami. Nawet najbłyskotliwsze kariery polskich polityków kończą zazwyczaj oni sami. Własną niefrasobliwością, nadmierną pewnością siebie, niewyparzonym językiem lub zwykłym poczuciem, ze "ciemny lud wszystko kupi".
Ale do konkretów. Skąd takie spostrzeżenia?
Waldemar Pawlak - niezastąpiony lider, niezatapialny. Świetne kontakty z działaczami, obstawił najważniejsze miejsca odpowiednimi ludźmi. Wicepremier i minister, który nie potrafił się policzyć i w zupełnie nieoczekiwany sposób przegrywa przywództwo w partii. Z obrażoną miną zabiera swoje zabawki i dystansuje się od wszystkich i wszystkiego. Analityk polityczny powiedziałby, nieskuteczny, nieprofesjonalny. Tak właśnie jest z naszymi politycznymi liderami. Po wspięciu się na szczyt drabinki wewnątrzpartyjnej kariery okazuje się, że nie są prawdziwymi politykami, a tylko wybrali sobie taka ścieżkę kariery. Nie urodzili się rasowymi animatorami polityki czy jej przywódcami. Są jedynie aktywnymi uczestnikami gry. Janusz Palikot mógłby przeczyć tak postawionej tezie. "Self made man", urodzony polityk, zadbał najpierw o rozpoznawalność, a potem o niezależność. Nie podejmując tu tematu poglądów czy strony, którą dany polityk reprezentuje, Janusz Palikot sam się unicestwia. Niedawno udało mu się wlać w serca części wyborców nadzieję na autentycznego lidera, alternatywę. Tylko że jego największym wrogiem jest on sam. Jego słowa, gesty zaczynają niweczyć wysiłek włożony w budowę nowej jakości. Coś co wcześniej było jego atutem dziś prowadzi go ku przepaści. Prędzej czy później tak jak stworzył swoją markę, tak ją zdewastuje. Wydawało się, że jest pragmatykiem. W jego rękach PR, autopromocja, szczytne idee bliskie problemom zwykłych Polaków miały być narzędziami do jak najskuteczniejszego realizowania celów politycznych. Janusz Palikot jest "wybrykiem natury", który posiada polityczny talent, ale żadnych chęci do pracy nad sobą. Gdyby było inaczej, dziś Leszek Miller leżałby gdzieś w rowie lewicowości między Ikonowiczem a Unią Pracy. Sam Palikot stałby na czele zjednoczonej lewicy i czekał na przeprowadzkę do Kancelarii Premiera. Nigdy się to jednak nie stanie.
Wspomniany Leszek Miller jest równie dobrym przykładem. Dziś znów u sterów SLD. Choć wszyscy wiedzą, że jest trochę jak p.o. przewodniczącego. Ludźmi Napieralskiego Miller stoi, można byłoby powiedzieć. I tak jak kiedyś nie potrafił odciąć się od przegniłych korzeni, które doprowadziły go w sam środek afery Rywina, tak dziś wydaje się, że stabilizacją sytuacji w partii chce zatrzeć lata wygnania. Politycznego sponiewierania siebie samego, czy to tworząc Nową Lewicę, czy będąc nazwiskiem Samoobrony. Nie będę odbierał mu charakteru i osobowości, ale nazywanie "żelaznym kanclerzem" byłoby na wyrost. Autorzy tego przydomka sami doszli już prawdopodobnie do takiego samego wniosku.
O Jarosławie Kaczyńskim można by wiele w tym temacie napisać. Jest to jednak analiza na osobny post. Niech 6 przegranych wyborów samo określi skalę problemu. Choć nasuwa mi się jedno sportowe skojarzenie. Z Kaczyńskim jest jak z dobrze zapowiadającym się sportowcem. Jest talent, niewątpliwie praca. Tylko psychiki nie ma.
Donaldowi Tuskowi już raz wyrwało się, że nie ma z kim przegrać. I jest w tym trochę prawdy. Tusk być może wielkim mężem stanu nie jest. Jednak skuteczności i nauki na błędach mu odebrać nie może nikt. A chyba właśnie o to w polityce chodzi. Trzeba być skutecznym. W przypadku swojej konkurencji Tusk może stać i przyglądać się jak sami siebie wykańczają, nie dokładając do tego nawet małej cegiełki. Nie jest to jednak pieśń ku czci premiera. Jest to płacz nad kondycją polskiej polityki. Płacz na brakiem profesjonalizmu.
Waldemar Pawlak - niezastąpiony lider, niezatapialny. Świetne kontakty z działaczami, obstawił najważniejsze miejsca odpowiednimi ludźmi. Wicepremier i minister, który nie potrafił się policzyć i w zupełnie nieoczekiwany sposób przegrywa przywództwo w partii. Z obrażoną miną zabiera swoje zabawki i dystansuje się od wszystkich i wszystkiego. Analityk polityczny powiedziałby, nieskuteczny, nieprofesjonalny. Tak właśnie jest z naszymi politycznymi liderami. Po wspięciu się na szczyt drabinki wewnątrzpartyjnej kariery okazuje się, że nie są prawdziwymi politykami, a tylko wybrali sobie taka ścieżkę kariery. Nie urodzili się rasowymi animatorami polityki czy jej przywódcami. Są jedynie aktywnymi uczestnikami gry. Janusz Palikot mógłby przeczyć tak postawionej tezie. "Self made man", urodzony polityk, zadbał najpierw o rozpoznawalność, a potem o niezależność. Nie podejmując tu tematu poglądów czy strony, którą dany polityk reprezentuje, Janusz Palikot sam się unicestwia. Niedawno udało mu się wlać w serca części wyborców nadzieję na autentycznego lidera, alternatywę. Tylko że jego największym wrogiem jest on sam. Jego słowa, gesty zaczynają niweczyć wysiłek włożony w budowę nowej jakości. Coś co wcześniej było jego atutem dziś prowadzi go ku przepaści. Prędzej czy później tak jak stworzył swoją markę, tak ją zdewastuje. Wydawało się, że jest pragmatykiem. W jego rękach PR, autopromocja, szczytne idee bliskie problemom zwykłych Polaków miały być narzędziami do jak najskuteczniejszego realizowania celów politycznych. Janusz Palikot jest "wybrykiem natury", który posiada polityczny talent, ale żadnych chęci do pracy nad sobą. Gdyby było inaczej, dziś Leszek Miller leżałby gdzieś w rowie lewicowości między Ikonowiczem a Unią Pracy. Sam Palikot stałby na czele zjednoczonej lewicy i czekał na przeprowadzkę do Kancelarii Premiera. Nigdy się to jednak nie stanie.
Wspomniany Leszek Miller jest równie dobrym przykładem. Dziś znów u sterów SLD. Choć wszyscy wiedzą, że jest trochę jak p.o. przewodniczącego. Ludźmi Napieralskiego Miller stoi, można byłoby powiedzieć. I tak jak kiedyś nie potrafił odciąć się od przegniłych korzeni, które doprowadziły go w sam środek afery Rywina, tak dziś wydaje się, że stabilizacją sytuacji w partii chce zatrzeć lata wygnania. Politycznego sponiewierania siebie samego, czy to tworząc Nową Lewicę, czy będąc nazwiskiem Samoobrony. Nie będę odbierał mu charakteru i osobowości, ale nazywanie "żelaznym kanclerzem" byłoby na wyrost. Autorzy tego przydomka sami doszli już prawdopodobnie do takiego samego wniosku.
O Jarosławie Kaczyńskim można by wiele w tym temacie napisać. Jest to jednak analiza na osobny post. Niech 6 przegranych wyborów samo określi skalę problemu. Choć nasuwa mi się jedno sportowe skojarzenie. Z Kaczyńskim jest jak z dobrze zapowiadającym się sportowcem. Jest talent, niewątpliwie praca. Tylko psychiki nie ma.
Donaldowi Tuskowi już raz wyrwało się, że nie ma z kim przegrać. I jest w tym trochę prawdy. Tusk być może wielkim mężem stanu nie jest. Jednak skuteczności i nauki na błędach mu odebrać nie może nikt. A chyba właśnie o to w polityce chodzi. Trzeba być skutecznym. W przypadku swojej konkurencji Tusk może stać i przyglądać się jak sami siebie wykańczają, nie dokładając do tego nawet małej cegiełki. Nie jest to jednak pieśń ku czci premiera. Jest to płacz nad kondycją polskiej polityki. Płacz na brakiem profesjonalizmu.