Europa odetchnęła z ulgą. Wczorajsze wybory prezydenckie w Serbii wygrał prozachodni dotychczasowy prezydent, Boris Tadić i tym samym radykałowie nie zagrożą cywilizowanemu światu. Nie ma co się jednak cieszyć, radykałowie jeszcze nigdy nie mieli takiego poparcia społecznego. A swój sukces zawdzięczają ni mniej ni więcej tylko genialnej polityce Brukseli i Waszyngtonu.
Jeszcze kilka tygodni temu byłam pewna, że wybory wygra Tadić a sugerowane poparcie dla radykałów okaże się medialną histerią. Im bliżej było jednak wyborów, tym większe miałam wątpliwości.
Tadicia znam osobiście od jakiś dobrych 10 lat i jak mam być szczera, to zawsze byłam pod wrażeniem tego człowieka, który potrafi łączyć inteligencję i wiedzę (jest z wykształcenia psychologiem a horyzonty intelektualne i erudycję ma naprawdę imponujące), ze zmysłem praktycznym (sprawdził się jako biznesmen) i poczuciem humoru. Mało tego, jest Olimpijczykiem - wraz z drużyną Jugosławii zdobył złoto w piłce wodnej. No i aparycji mógłby użyczyć dziesiątkom mniej urodziwych polityków w reszcie Europy.
Teraz ten elegancki Tadić był przez zachodnie media przedstawiany jako jedyny obrońca europejskości, zagrożonej przez hordy krwiożerczych radykałów pod wodzą Tomislava Nikolicia.
W tej czarno-białej wizji zapędzono się moim zdaniem za daleko. Nie zgadzam się bowiem na podwójne standardy, według których Nikolić jest zajadłym ultranacjonalistą a taki na przykład premier Kosowa, Agim Ceku mężem stanu. Otóż jest odwrotnie. Nikolić nie ma krwi na rękach, nie walczył w oddziałach skorpionów w Bośni a jego nacjonalizm nie oznacza pragnienia wszczęcia kolejnej wojny. W przeciwieństwie do niego Ceku jest byłym watażką Wyzwoleńczej Armii Kosowa, tej samej organizacji, którą jeszcze kilka lat temu wywiad francuski nazwał terrorystyczną. To po pierwsze.
Po drugie nie ma co się cieszyć na zapas. Serbowie wybrali Europę, ale tylko minimalną przewagą głosów. Radykałowie jeszcze nigdy w historii nie byli tak silni. A swoją siłę zawdzięczają błędnej polityce europejskiej w stosunku do Serbii. Ciągłe pogróżki, groźby, żądania i poniżające traktowanie zaowocowały u większości Serbów rozgoryczeniem i desperacją, która rzuca ich w ramiona Rosji. Europa powinna wreszcie zrozumieć, że czas zmienić taktykę. A tymczasem jeszcze tydzień temu na wskutek sprzeciwu Holendrów, wspartych przez Belgię unijni ministrowie nie zgodzili się na szybkie podpisanie z Serbią umowy o stowarzyszeniu. Holendrzy tupnęli nogami, argumentując, że przecież gen. Ratko Mladić i Radovan Karadżić są wciąż na wolności i jest to dowód na złą współpracę Belgradu z Hagą. Nie chcę być złośliwa, ale akurat Holendrzy sami mogli złapać Mladicia, w dodatku na gorącym uczynku. W Srebrenicy. Wtedy jednak postanowili milczeć i grzecznie obserwować poczynania skorpionów. Milczeć powinni więc i teraz. No i właśnie po tej ubiegłotygodniowej decyzji unijnej zaczęłam powątpiewać w zwycięstwo Tadicia. Dla Serbów był to przecież czytelny znak, że Europa ich nie chce. A skoro Europa nie chce Serbii, to Serbia nie chce Europy. Szkoda bardzo, że tej prostej logiki nie potrafią pojąć politycy europejscy. Może te wybory ich czegoś nauczą.
Tadicia znam osobiście od jakiś dobrych 10 lat i jak mam być szczera, to zawsze byłam pod wrażeniem tego człowieka, który potrafi łączyć inteligencję i wiedzę (jest z wykształcenia psychologiem a horyzonty intelektualne i erudycję ma naprawdę imponujące), ze zmysłem praktycznym (sprawdził się jako biznesmen) i poczuciem humoru. Mało tego, jest Olimpijczykiem - wraz z drużyną Jugosławii zdobył złoto w piłce wodnej. No i aparycji mógłby użyczyć dziesiątkom mniej urodziwych polityków w reszcie Europy.
Teraz ten elegancki Tadić był przez zachodnie media przedstawiany jako jedyny obrońca europejskości, zagrożonej przez hordy krwiożerczych radykałów pod wodzą Tomislava Nikolicia.
W tej czarno-białej wizji zapędzono się moim zdaniem za daleko. Nie zgadzam się bowiem na podwójne standardy, według których Nikolić jest zajadłym ultranacjonalistą a taki na przykład premier Kosowa, Agim Ceku mężem stanu. Otóż jest odwrotnie. Nikolić nie ma krwi na rękach, nie walczył w oddziałach skorpionów w Bośni a jego nacjonalizm nie oznacza pragnienia wszczęcia kolejnej wojny. W przeciwieństwie do niego Ceku jest byłym watażką Wyzwoleńczej Armii Kosowa, tej samej organizacji, którą jeszcze kilka lat temu wywiad francuski nazwał terrorystyczną. To po pierwsze.
Po drugie nie ma co się cieszyć na zapas. Serbowie wybrali Europę, ale tylko minimalną przewagą głosów. Radykałowie jeszcze nigdy w historii nie byli tak silni. A swoją siłę zawdzięczają błędnej polityce europejskiej w stosunku do Serbii. Ciągłe pogróżki, groźby, żądania i poniżające traktowanie zaowocowały u większości Serbów rozgoryczeniem i desperacją, która rzuca ich w ramiona Rosji. Europa powinna wreszcie zrozumieć, że czas zmienić taktykę. A tymczasem jeszcze tydzień temu na wskutek sprzeciwu Holendrów, wspartych przez Belgię unijni ministrowie nie zgodzili się na szybkie podpisanie z Serbią umowy o stowarzyszeniu. Holendrzy tupnęli nogami, argumentując, że przecież gen. Ratko Mladić i Radovan Karadżić są wciąż na wolności i jest to dowód na złą współpracę Belgradu z Hagą. Nie chcę być złośliwa, ale akurat Holendrzy sami mogli złapać Mladicia, w dodatku na gorącym uczynku. W Srebrenicy. Wtedy jednak postanowili milczeć i grzecznie obserwować poczynania skorpionów. Milczeć powinni więc i teraz. No i właśnie po tej ubiegłotygodniowej decyzji unijnej zaczęłam powątpiewać w zwycięstwo Tadicia. Dla Serbów był to przecież czytelny znak, że Europa ich nie chce. A skoro Europa nie chce Serbii, to Serbia nie chce Europy. Szkoda bardzo, że tej prostej logiki nie potrafią pojąć politycy europejscy. Może te wybory ich czegoś nauczą.