Za kilka dni minie 10 rocznica wyborów, które odsunęły od władzy Slobodana Miloszevicia. Z tamtej euforii, jaka ogarnęła ludzi, nie zostało nic. Nic też nie zostało z jedności ówczesnej opozycji. Ale skąd my to znamy.
10 lat temu Serbia była już ponad rok po zakończeniu nalotów NATO. Świadomość zniszczeń i ofiar spowodowanych przez bombardowania i świadomość nieuchronnej utraty Kosowa w połączeniu z biedą i zmęczeniem tworzyły mieszankę wybuchową. Można się było spodziewać, że wybory będą wyjątkowe. Coraz więcej Serbów miało już dosyć rządów Miloszevicia. Zgodnie z serbską mentalnością, dopóki były naloty i Slobo (jako prezydent Serbii) był atakowany przez wroga zewnętrznego nawet jego wcześniejsi przeciwnicy nie występowali przeciwko niemu. Teraz sytuacja się zmieniła. Z reguły skłóconej opozycji udało się dojść do porozumienia i wystawić wspólnego kandydata na prezydenta, mało znanego doktora prawa Vojislava Kosztunicę. Próba sfałszowania wyników wyborów przez Miloszevicia i nieskuteczne cuda nad urnami wywołały wściekłość. Był moment, kiedy pojawił się strach przez wybuchem potężnych zamieszek. Pamiętam ten wieczór, kiedy Kosztunica (za jego plecami stali inni liderzy opozycji Zoran Djindjić (późniejszy premier, zamordowany w 2003 roku) i Vuk Drasković (pisarz, delikatnie mówiąc kontrowersyjny) pojawił się na balkonie, witając skandujący tłum. Takie chwile zostają w pamięci na zawsze. Serbowie wtedy się śmieli, że nowe lekarstwo na uspokojenie i poprawę nastroju nazywa się Kosztunica. W popularnej kawiarni Kolarac spotkałam się z moim dobrym znajomym, Borisem Tadiciem, który został właśnie ministrem i był pełen entuzjazmu. Porównywaliśmy sytuację w Polsce w 1989 i w Serbii w 2000 roku.
Euforia nie trwała długo. Tak, jak długo nie trwała jedność obozu opozycji. Drogi Kosztunicy i Djindjicia dosyć szybko się rozeszły, a wzajemne relacje między nimi osobiście i ich partiami można porównać do ciepłych stosunków panujących między PiS a PO (w tej kolejności). To, że zgoda dosyć prędko zniknie, było do przewidzenia. Raz, że różnice między frakcjami eks opozycji były duże, a jedynym spoiwem je spajającym był wspólny przeciwnik. Dwa, że to przecież słowiańska nasza mentalność… Zła jestem na coś innego. Na Europę, która przespała moment i nie wykorzystała okazji, by wesprzeć Serbię. Nowo wybrany demokratyczny rząd zaczął przeprowadzać reformy, zaczął współpracować z Hagą, był gotowy do zmian i do współpracy z Brukselą. I wtedy trzeba było w każdy możliwy sposób wesprzeć Belgrad. Ale Europa jak zwykle okazała się śpiącą królewną. To, co dokonuje się w ciągu ostatnich miesięcy (podpisanie przez Serbię umowy stowarzyszeniowej z UE, zniesienie wiz turystycznych dla mieszkańców Serbii) powinno stać się kilka lat temu. No ale, gdyby to się stało przed 2008 rokiem, to Serbia integrowałaby się z Unią łącznie z Kosowem. Czyli Kosowo nie miałoby szans na niepodległość, nad czym zdaje się ubolewaliby nie tylko politycy z Prisztiny
Euforia nie trwała długo. Tak, jak długo nie trwała jedność obozu opozycji. Drogi Kosztunicy i Djindjicia dosyć szybko się rozeszły, a wzajemne relacje między nimi osobiście i ich partiami można porównać do ciepłych stosunków panujących między PiS a PO (w tej kolejności). To, że zgoda dosyć prędko zniknie, było do przewidzenia. Raz, że różnice między frakcjami eks opozycji były duże, a jedynym spoiwem je spajającym był wspólny przeciwnik. Dwa, że to przecież słowiańska nasza mentalność… Zła jestem na coś innego. Na Europę, która przespała moment i nie wykorzystała okazji, by wesprzeć Serbię. Nowo wybrany demokratyczny rząd zaczął przeprowadzać reformy, zaczął współpracować z Hagą, był gotowy do zmian i do współpracy z Brukselą. I wtedy trzeba było w każdy możliwy sposób wesprzeć Belgrad. Ale Europa jak zwykle okazała się śpiącą królewną. To, co dokonuje się w ciągu ostatnich miesięcy (podpisanie przez Serbię umowy stowarzyszeniowej z UE, zniesienie wiz turystycznych dla mieszkańców Serbii) powinno stać się kilka lat temu. No ale, gdyby to się stało przed 2008 rokiem, to Serbia integrowałaby się z Unią łącznie z Kosowem. Czyli Kosowo nie miałoby szans na niepodległość, nad czym zdaje się ubolewaliby nie tylko politycy z Prisztiny