Kilka dni temu w media cytowały słowa Marka Migalskiego: „oczytany, nieporadny, samotny”. Już myślałem, że europoseł pisze o etosie hipstera, kiedy sobie przypomniałem, iż Migalski pisze wyłącznie o Kaczyńskim. A nawet jeśli pisze o czymś innym, to i tak nikt tego nie czyta. No więc od Kaczyńskiego zacznijmy przegląd najważniejszych wydarzeń kończącego się roku. Na Kaczyńskim w Polsce wszystko się bowiem zaczyna i kończy. On wyznacza oś sporu i wyobrażalną polityczność.
Kaczyński po raz kolejny nie okazał się takim wielkim strategiem, jak zwykło się o nim mówić, co w brawurowy sposób udowodnił przegrywając setne wybory z rzędu. Na tą okoliczność zawiązała się grupa spiskowa, która dołączyła do ubiegłorocznych secesjonistów (jednego z nich wyżej zacytowałem za cytującymi go mediami) i rdzawy nóż w plecach polskiej prawicy zatopiła. Kaczyński policzył jednak szable i okazało się, że zostali przy nim albo szaleńcy, albo cynicy. Być może ktoś jeszcze, ale ja niezbyt lubię zabawę w „kto kogo”, więc nie jestem pewien. Tak czy inaczej - nikt już z PiS-u nie odejdzie, chyba, że zrobi to sam Kaczyński, co i tak nie będzie miało znaczenia, bo razem z nim odejdą wszyscy, którzy tam jeszcze zostali.
W czasie tegorocznych wyborów niespodziewanie okazało się, że w Polsce nie każdy jest katolikiem, jak to zwykli przedstawiać kościelni hierarchowie. Triumfował Janusz Palikot (jak to jest, że „największym zwycięzcą wyborów” nigdy nie jest ten, kto wybory wygrywa?), obwołany nowym mesjaszem, czy innym zbawcą lewicy. Lewica z niego średnia, zwłaszcza że jeszcze nie tak dawno był związany z homofonicznym tygodnikiem Ozon. Lewica z niego średnia również dlatego, że podatek liniowy - do niedawna postulowany przez posła wrogiego partiom wodzowskim, który własną partię postanowił nazwać swoim imieniem - raczej na korzyść uciskających, a nie uciskanych działa. Palikot ostatnio idzie jednak w związki zawodowe. No i Anna Grodzka wybrana w konserwatywnym Krakowie (mnie jednak wydaje się, że gdyby krakowianie wiedzieli kim jest Grodzka, to ich wybór padłby na kogoś innego). W zasadzie jednak dla mnie to rybka jak dalece Palikot w swoim cynizmie posunie się na lewicy. Ważne, że do publicznej debaty trafiają słuszne postulaty. A Palikot? On i tak jest tylko kreacją. Czyli nie istnieje naprawdę.
To, że coś nie istnieje naprawdę stwierdziło już wielu przede mną. Na przykład Jaś Kapela stwierdził, że nie istnieje stosunek seksualny. A Wojtek Orliński doszedł do tego, że nie istnieje Ameryka. Wcześniej Fukuyama dowodził, że przestała istnieć historia, co zresztą nie znalazło potwierdzenia w faktach. Dowodem na to jest choćby to, że ja piszę tu i teraz o historii dziejącej się dwie dekady po pogrzebie zorganizowanym jej przez amerykańskiego politologa.
Z pewnością nie istnieje Kasia Tusk – choć rok 2011 stał również pod znakiem jej bloga „Make Life Easier” (nie wiem właściwie dlaczego blog nosi taką nazwę. Nie znalazłem tam sposobów na to, jak można robić w ch..a fiskusa - a to przecież dla Polaka bardzo ważna część aktywności życiowej, ba – dla wielu to życiowa pasja). To znaczy Kasia pewnie w ogóle istnieje, ale nie taka jak na blogu. Na blogu jest symulacja. To taka Kasia Tusk jak wulkan w Las Vegas. Pewnie prawdziwej Kasi Tusk bliżej do codzienności chłopaków z fejsowego fanpejdża Make Life Harder: porwane skarpety, tanie piwo, pierogi z dyskontu odgrzewane w mikrofali. Zresztą kiedyś premier Tusk powiedział, że jego rodzina kupuje w dyskontach.
Co do hard life: rok upłynął również pod znakiem protestów prekariuszy. Globalny ruch protestu wobec niesprawiedliwego podziału owoców pracy ogarnął w mniejszym lub większym stopniu całą planetę. Była arabska wiosna. Madryt, okupowaliśmy Wall Street, trochę okupowaliśmy nawet GPW. Ale tylko trochę. Później, z tego wszystkiego, przynieśliśmy do Nowego Wspaniałego Świata nawet kastet, skutkiem czego prawicowe chłopaki zdemolowały pl. Konstytucji. O - to się działo. Wzniecenie narodowe. Rok obfitował w marsze patriotyczne. Gdyby nie to, że jeszcze mam coś do dodania, można byłoby zamknąć wynurzenia klamrą i stwierdzić, że Kaczyński jednak osiągnął wielki sukces: podczas zorganizowanego przez niego marszu nie było bijatyki.
Ale to przecież cały rok, więc jeszcze ze dwa słowa by się przydały. W temacie pozostając: nikt nie złapał jeszcze za rękę Putina (czyli za Miedwiediewa?) i nie dowiódł, że to on wysadził w powietrze samolot pod Smoleńskiem. Chociaż Gazeta Polska na swoich nowych billboardach sugeruje, że zna odpowiedź na pytanie o to „jaka siła rozerwała TU154”. I tytuł rośnie w siłę. Chociaż the truth zawsze musi być out there, bo jakby coś zostało rozwikłane, to już nikt nie oglądałby „Z archiwum X”. Należy również wspomnieć o tym, że w ogóle w siłę urosło piśmiennictwo prawicowe. Sznytu intelektualnego nadal brak, na co wskazują błędy ortograficzne w niektórych tytułach. Z niecierpliwością jednak czekamy na moment, w którym ilość przejdzie w jakość.
A, zapomniałbym o najważniejszym. Frank osiągnął w tym roku najwyższy kurs od czasu ostatniego zlodowacenia, przez co strapiona non stop polska klasa średnia musiała więcej bulić za swoje małe nieba na ogrodzonych osiedlach. A to, że miliony ludzi w Polsce żyje z dnia na dzień za grosze – o tym się w mediach przypomina tylko w Światowy Dzień Sprawiedliwości Społecznej (kolejne dane - 20 lutego). Ale po co takie rzeczy opowiadać, skoro dla reklamodawców ważny jest ten, który może coś kupić. I media pod niego robią newsa. A nie pod jakichś nierobów, bumów, meneli.
Za rok kolejne podsumowanie. Tym razem 2012 roku. Ciekawe co przyniesie. Z pewnością w okolicach końca roku będzie w mediach podsumowanie. To jest pewne jak podatki i jak śmierć. I jak to, że nie ma darmowych lunchów - chyba, że dla najbogatszych. A może i nie będzie tego podsumowania, bo 21.12.2012 ma przylecieć zagubiona planeta Nibiru i zmieść z powierzchni Ziemi nasz plugawy gatunek. A wtedy nie będzie już komu podsumowywać. Ostatni gasi światło.
W czasie tegorocznych wyborów niespodziewanie okazało się, że w Polsce nie każdy jest katolikiem, jak to zwykli przedstawiać kościelni hierarchowie. Triumfował Janusz Palikot (jak to jest, że „największym zwycięzcą wyborów” nigdy nie jest ten, kto wybory wygrywa?), obwołany nowym mesjaszem, czy innym zbawcą lewicy. Lewica z niego średnia, zwłaszcza że jeszcze nie tak dawno był związany z homofonicznym tygodnikiem Ozon. Lewica z niego średnia również dlatego, że podatek liniowy - do niedawna postulowany przez posła wrogiego partiom wodzowskim, który własną partię postanowił nazwać swoim imieniem - raczej na korzyść uciskających, a nie uciskanych działa. Palikot ostatnio idzie jednak w związki zawodowe. No i Anna Grodzka wybrana w konserwatywnym Krakowie (mnie jednak wydaje się, że gdyby krakowianie wiedzieli kim jest Grodzka, to ich wybór padłby na kogoś innego). W zasadzie jednak dla mnie to rybka jak dalece Palikot w swoim cynizmie posunie się na lewicy. Ważne, że do publicznej debaty trafiają słuszne postulaty. A Palikot? On i tak jest tylko kreacją. Czyli nie istnieje naprawdę.
To, że coś nie istnieje naprawdę stwierdziło już wielu przede mną. Na przykład Jaś Kapela stwierdził, że nie istnieje stosunek seksualny. A Wojtek Orliński doszedł do tego, że nie istnieje Ameryka. Wcześniej Fukuyama dowodził, że przestała istnieć historia, co zresztą nie znalazło potwierdzenia w faktach. Dowodem na to jest choćby to, że ja piszę tu i teraz o historii dziejącej się dwie dekady po pogrzebie zorganizowanym jej przez amerykańskiego politologa.
Z pewnością nie istnieje Kasia Tusk – choć rok 2011 stał również pod znakiem jej bloga „Make Life Easier” (nie wiem właściwie dlaczego blog nosi taką nazwę. Nie znalazłem tam sposobów na to, jak można robić w ch..a fiskusa - a to przecież dla Polaka bardzo ważna część aktywności życiowej, ba – dla wielu to życiowa pasja). To znaczy Kasia pewnie w ogóle istnieje, ale nie taka jak na blogu. Na blogu jest symulacja. To taka Kasia Tusk jak wulkan w Las Vegas. Pewnie prawdziwej Kasi Tusk bliżej do codzienności chłopaków z fejsowego fanpejdża Make Life Harder: porwane skarpety, tanie piwo, pierogi z dyskontu odgrzewane w mikrofali. Zresztą kiedyś premier Tusk powiedział, że jego rodzina kupuje w dyskontach.
Co do hard life: rok upłynął również pod znakiem protestów prekariuszy. Globalny ruch protestu wobec niesprawiedliwego podziału owoców pracy ogarnął w mniejszym lub większym stopniu całą planetę. Była arabska wiosna. Madryt, okupowaliśmy Wall Street, trochę okupowaliśmy nawet GPW. Ale tylko trochę. Później, z tego wszystkiego, przynieśliśmy do Nowego Wspaniałego Świata nawet kastet, skutkiem czego prawicowe chłopaki zdemolowały pl. Konstytucji. O - to się działo. Wzniecenie narodowe. Rok obfitował w marsze patriotyczne. Gdyby nie to, że jeszcze mam coś do dodania, można byłoby zamknąć wynurzenia klamrą i stwierdzić, że Kaczyński jednak osiągnął wielki sukces: podczas zorganizowanego przez niego marszu nie było bijatyki.
Ale to przecież cały rok, więc jeszcze ze dwa słowa by się przydały. W temacie pozostając: nikt nie złapał jeszcze za rękę Putina (czyli za Miedwiediewa?) i nie dowiódł, że to on wysadził w powietrze samolot pod Smoleńskiem. Chociaż Gazeta Polska na swoich nowych billboardach sugeruje, że zna odpowiedź na pytanie o to „jaka siła rozerwała TU154”. I tytuł rośnie w siłę. Chociaż the truth zawsze musi być out there, bo jakby coś zostało rozwikłane, to już nikt nie oglądałby „Z archiwum X”. Należy również wspomnieć o tym, że w ogóle w siłę urosło piśmiennictwo prawicowe. Sznytu intelektualnego nadal brak, na co wskazują błędy ortograficzne w niektórych tytułach. Z niecierpliwością jednak czekamy na moment, w którym ilość przejdzie w jakość.
A, zapomniałbym o najważniejszym. Frank osiągnął w tym roku najwyższy kurs od czasu ostatniego zlodowacenia, przez co strapiona non stop polska klasa średnia musiała więcej bulić za swoje małe nieba na ogrodzonych osiedlach. A to, że miliony ludzi w Polsce żyje z dnia na dzień za grosze – o tym się w mediach przypomina tylko w Światowy Dzień Sprawiedliwości Społecznej (kolejne dane - 20 lutego). Ale po co takie rzeczy opowiadać, skoro dla reklamodawców ważny jest ten, który może coś kupić. I media pod niego robią newsa. A nie pod jakichś nierobów, bumów, meneli.
Za rok kolejne podsumowanie. Tym razem 2012 roku. Ciekawe co przyniesie. Z pewnością w okolicach końca roku będzie w mediach podsumowanie. To jest pewne jak podatki i jak śmierć. I jak to, że nie ma darmowych lunchów - chyba, że dla najbogatszych. A może i nie będzie tego podsumowania, bo 21.12.2012 ma przylecieć zagubiona planeta Nibiru i zmieść z powierzchni Ziemi nasz plugawy gatunek. A wtedy nie będzie już komu podsumowywać. Ostatni gasi światło.