Źle się dzieje na polskiej giełdzie. Dom maklerski IDM SA właśnie ogłosił, że zawiesza działalność maklerską i zamierza zwolnić 83 proc. pracowników. To tylko symptom, bo warszawski rynek finansowy po latach rozwoju stanął w miejscu, a sen o utworzeniu nad Wisłą prawdziwego City okazał się złudzeniem.
Zwłaszcza że gwoździe do tej trumny aktywnie wbija rząd, likwidując powoli OFE. Można się oczywiście spierać, czy obecność na warszawskim parkiecie pieniędzy z funduszy emerytalnych nie pompowała sztucznie wzrostów, tworząc iluzję wielkiej giełdy, po której teraz bez tej uzależniającej kroplówki trzeba wytrzeźwieć. Faktem jest jednak, że mało kto przewidział, że OFE znikną tak nagle i w dość brutalny sposób. To też pokazało, że Polska nie jest taka bezpieczna i przewidywalna, że z tym pełnym zaufaniem do „klimatu inwestycyjnego” trzeba jeszcze poczekać.
Za oceanem z giełdą też dzieje się źle. Ujawnił to Michael Lewis w książce „Flash Boys”. To historia o tym, jak roboty przejęły amerykańską giełdę i wykorzystując przewagę szybkości – bo człowiek nie jest w stanie wykonać kilkuset transakcji w czasie krótszym niż mrugnięcie okiem – po prostu obrabiają zwykłych inwestorów. I choć handel wysokich częstotliwości kryje się za zmyślnymi i dość skomplikowanymi strategiami, to z reguły sprowadza się on do stanięcia w kolejce przed nami, z informacją w ręku, co chcemy kupić, tylko po to, by nam to sprzedać, tyle że odrobinę drożej. Za pierwszym czy drugim razem tego nie odczujemy, jednak robot, który przeprowadzi w ciągu dnia takich transakcji tysiące, zarobi. I nie musi do tego mieć specjalnej wiedzy. Wystarczy, że będzie szybszy. Taka Virtu Financial chwali się, że na 1238 sesji miała tylko jedną stratną. To tak, jakbyśmy codziennie trafiali w totka. Polska giełda przygotowała się na wizytę robotów, wdrażając w ubiegłym roku nowy system. Ale nikt na razie się nie kwapi, by uruchamiać w Warszawie algorytmy inwestycyjne. Bo okazuje się, że nasz rynek jest dla nich zbyt mało płynny. To kolejny dowód na to, że przyszłość naszej giełdy nie rysuje się w różowych barwach – fundusze hedgingowe czy banki inwestycyjne nie widzą potencjału, by zarabiać tu prawdziwe pieniądze. Z drugiej strony to dobrze, że na GPW decyzje, co kupić, a co sprzedać, nadal podejmuje człowiek. W końcu to powrót do korzeni. W książce Joego Carlena o Benjaminie Grahamie, ojcu inwestowania w wartość, można przeczytać, że matka Grahama pochodziła z Polski, a jego pradziadek był rabinem Warszawy. Można powiedzieć, że w jakimś stopniu, po czasach spekulacji o wielkim inwestycyjnym centrum, wracamy – zgodnie z radami Grahama – do godziwej wyceny naszej giełdy.
Za oceanem z giełdą też dzieje się źle. Ujawnił to Michael Lewis w książce „Flash Boys”. To historia o tym, jak roboty przejęły amerykańską giełdę i wykorzystując przewagę szybkości – bo człowiek nie jest w stanie wykonać kilkuset transakcji w czasie krótszym niż mrugnięcie okiem – po prostu obrabiają zwykłych inwestorów. I choć handel wysokich częstotliwości kryje się za zmyślnymi i dość skomplikowanymi strategiami, to z reguły sprowadza się on do stanięcia w kolejce przed nami, z informacją w ręku, co chcemy kupić, tylko po to, by nam to sprzedać, tyle że odrobinę drożej. Za pierwszym czy drugim razem tego nie odczujemy, jednak robot, który przeprowadzi w ciągu dnia takich transakcji tysiące, zarobi. I nie musi do tego mieć specjalnej wiedzy. Wystarczy, że będzie szybszy. Taka Virtu Financial chwali się, że na 1238 sesji miała tylko jedną stratną. To tak, jakbyśmy codziennie trafiali w totka. Polska giełda przygotowała się na wizytę robotów, wdrażając w ubiegłym roku nowy system. Ale nikt na razie się nie kwapi, by uruchamiać w Warszawie algorytmy inwestycyjne. Bo okazuje się, że nasz rynek jest dla nich zbyt mało płynny. To kolejny dowód na to, że przyszłość naszej giełdy nie rysuje się w różowych barwach – fundusze hedgingowe czy banki inwestycyjne nie widzą potencjału, by zarabiać tu prawdziwe pieniądze. Z drugiej strony to dobrze, że na GPW decyzje, co kupić, a co sprzedać, nadal podejmuje człowiek. W końcu to powrót do korzeni. W książce Joego Carlena o Benjaminie Grahamie, ojcu inwestowania w wartość, można przeczytać, że matka Grahama pochodziła z Polski, a jego pradziadek był rabinem Warszawy. Można powiedzieć, że w jakimś stopniu, po czasach spekulacji o wielkim inwestycyjnym centrum, wracamy – zgodnie z radami Grahama – do godziwej wyceny naszej giełdy.