W głośnej sprawie oskarżenia o płatną protekcję Wojciecha Sumlińskiego jest kilka pytań, na które opinia publiczna powinna poznać odpowiedzi. Kluczową osobą dla tej sprawy jest płk. Aleksander L.
18 czerwca br. "Wprost" ujawnił, że płk. Aleksander L. w listopadzie ubiegłego roku spotkał się z marszałkiem Sejmu Bronisławem Komorowskim. W odpowiedzi na nasze pytania marszałek ujawnił, że płk.L oferował mu aneks do raportu z likwidacji WSI. Marszałek zapewnił, że do spotkania doszło "na dyżurze poselskim", a on powiadomił o tym fakcie odpowiednie organy. Jednocześnie marszałek Komorowski odmówił nam podania informacji kiedy dokładnie doszło do spotkania, a także jaką państwową instytucję i kiedy dokładnie poinformował o spotkaniu z płk. L. To spotkanie może okazać się kluczowe dla oceny późniejszych faktów, gdyż również w listopadzie płk Lech T. złożył zawiadomienie o przestępstwie płatnej protekcji (pozytywna weryfikacja za opłatą) jakiego miał dopuścić się płk. Aleksander L. i Wojciech Sumliński. Pytania, które mnie nurtują brzmią: które zdarzenie było pierwsze: doniesienie płk.Lecha T. czy też spotkanie płk. Aleksandra L. z marszałkiem Sejmu? Dlaczego marszałek Sejmu nie chce podać nazwy instytucji, którą powiadomił i konkretnych dat spotkań? Jakież to dobro śledztwa w ten sposób chroni? Poniżej tłumaczenie marszałka
http://www.polskieradio.pl/jedynka/sygnalydnia/?id=15339
i kolejne moje pytanie: kiedy prokuratura przesłuchała marszałka Sejmu? Przed czy dopiero po publikacji "Wprost"?
Cała afera rozpoczyna się od poniższego tekstu w "Dzienniku" z 19 listopada 2007 r.
http://www.dziennik.pl/polityka/article76428/Aneks_do_raportu_o_WSI_na_sprzedaz.html
Kim byli owi informatorzy "Dziennika"? Czy podobnie jak w wypadku późniejszych publikacji byli to "anonimowi funkcjonariusze WSI"?
Jest jeszcze jedna rzecz do wyjaśnienia w publikacjach "Dziennika". Oto 28 kwietnia br. "Dziennik" napisał
http://www.dziennik.pl/polityka/article163434/Tak_handlowano_aneksem_Macierewicza.html
"Dwa miesiące temu pośrednik umówił spotkanie w jednym z centrów handlowych. Do kawiarni przyszedł Aleksander L., emerytowany pułkownik Wojskowej Służby Wewnętrznej, poprzedniczki WSI." (...) "L. twierdził, że czytał aneks do raportu o WSI. Powoływał się przy tym, bez podawania nazwiska, na dobrego znajomego w najbliższym otoczeniu Macierewicza. W końcu pułkownik zaoferował, że jest w stanie załatwić i sprzedać nam dokument. "Potrzebuję tydzień, półtora" - obiecywał.
Opowieści L. wyglądały dosyć fantastycznie. Okazało się jednak, że pułkownik był w służbach wpływową postacią. Przeszkolony w Moskwie, kierował Zarządem I WSW, czyli kontrwywiadem. Oznacza to, że miał wiedzę o wszystkich ludziach, w tym politykach inwigilowanych przez te służby. Oficjalnie skończył karierę wojskową w 1991 r. Ale już w wolnej Polsce brał udział w interesach prowadzonych przez ludzi tajnych służb PRL.
Po dziesięciu dniach doszło do kolejnego spotkania. "Był przeciek" - oznajmił na wstępie pułkownik. Twierdził, że do Antoniego Macierewicza dotarły informacje, że któryś z członków komisji handluje raportem. "W tej sytuacji będzie ciężko załatwić ten dokument" - stwierdził. Uznaliśmy to za wykręt i odłożyliśmy sprawę aneksu na półkę. "
Czyli mamy następującą sekwencję zdarzeń: 19 listopada 2007 r. dziennikarze "Dziennika" twierdzą, że aneks jest do kupienia, po czym robi się medialny szum. Trzy miesiące później zaś ów były oficer WSI maszeruje do dziennikarzy z informacją, że aneks można kupić. W artykule tym od strony warsztatowej zdumiewa, że wydrukowano anonimowe oskarżenia pod adresem jednego z weryfikatorów, pochodzące od "oficerów WSI", że zna on płk. Aleksandra L., a pieniędzy potrzebuje na naukę córki. Oczywiście te informacje są drukowane z zaprzeczeniem samego zainteresowanego. Ciekawe co by się stało gdyby jakaś gazeta wydrukowała o autorach tego tekstu stwierdzenie "oficerów WSI", że to ich starzy agenci, którzy napisali ów tekst, bo potrzebowali pieniędzy na leczenie dziecka, oczywiście z ich "spokojnym i rzeczowym zaprzeczeniem"? I oczywiście dodatkowym pytaniem czy aby nie mają jednak chorych dzieci?
W całej tej sprawie jest na razie więcej pytań niż odpowiedzi. Na razie poddaje tylko najbardziej jaskrawe przykłady niejasności.
http://www.polskieradio.pl/jedynka/sygnalydnia/?id=15339
i kolejne moje pytanie: kiedy prokuratura przesłuchała marszałka Sejmu? Przed czy dopiero po publikacji "Wprost"?
Cała afera rozpoczyna się od poniższego tekstu w "Dzienniku" z 19 listopada 2007 r.
http://www.dziennik.pl/polityka/article76428/Aneks_do_raportu_o_WSI_na_sprzedaz.html
Kim byli owi informatorzy "Dziennika"? Czy podobnie jak w wypadku późniejszych publikacji byli to "anonimowi funkcjonariusze WSI"?
Jest jeszcze jedna rzecz do wyjaśnienia w publikacjach "Dziennika". Oto 28 kwietnia br. "Dziennik" napisał
http://www.dziennik.pl/polityka/article163434/Tak_handlowano_aneksem_Macierewicza.html
"Dwa miesiące temu pośrednik umówił spotkanie w jednym z centrów handlowych. Do kawiarni przyszedł Aleksander L., emerytowany pułkownik Wojskowej Służby Wewnętrznej, poprzedniczki WSI." (...) "L. twierdził, że czytał aneks do raportu o WSI. Powoływał się przy tym, bez podawania nazwiska, na dobrego znajomego w najbliższym otoczeniu Macierewicza. W końcu pułkownik zaoferował, że jest w stanie załatwić i sprzedać nam dokument. "Potrzebuję tydzień, półtora" - obiecywał.
Opowieści L. wyglądały dosyć fantastycznie. Okazało się jednak, że pułkownik był w służbach wpływową postacią. Przeszkolony w Moskwie, kierował Zarządem I WSW, czyli kontrwywiadem. Oznacza to, że miał wiedzę o wszystkich ludziach, w tym politykach inwigilowanych przez te służby. Oficjalnie skończył karierę wojskową w 1991 r. Ale już w wolnej Polsce brał udział w interesach prowadzonych przez ludzi tajnych służb PRL.
Po dziesięciu dniach doszło do kolejnego spotkania. "Był przeciek" - oznajmił na wstępie pułkownik. Twierdził, że do Antoniego Macierewicza dotarły informacje, że któryś z członków komisji handluje raportem. "W tej sytuacji będzie ciężko załatwić ten dokument" - stwierdził. Uznaliśmy to za wykręt i odłożyliśmy sprawę aneksu na półkę. "
Czyli mamy następującą sekwencję zdarzeń: 19 listopada 2007 r. dziennikarze "Dziennika" twierdzą, że aneks jest do kupienia, po czym robi się medialny szum. Trzy miesiące później zaś ów były oficer WSI maszeruje do dziennikarzy z informacją, że aneks można kupić. W artykule tym od strony warsztatowej zdumiewa, że wydrukowano anonimowe oskarżenia pod adresem jednego z weryfikatorów, pochodzące od "oficerów WSI", że zna on płk. Aleksandra L., a pieniędzy potrzebuje na naukę córki. Oczywiście te informacje są drukowane z zaprzeczeniem samego zainteresowanego. Ciekawe co by się stało gdyby jakaś gazeta wydrukowała o autorach tego tekstu stwierdzenie "oficerów WSI", że to ich starzy agenci, którzy napisali ów tekst, bo potrzebowali pieniędzy na leczenie dziecka, oczywiście z ich "spokojnym i rzeczowym zaprzeczeniem"? I oczywiście dodatkowym pytaniem czy aby nie mają jednak chorych dzieci?
W całej tej sprawie jest na razie więcej pytań niż odpowiedzi. Na razie poddaje tylko najbardziej jaskrawe przykłady niejasności.