Setna rocznica rozpoczęcia masowej eksterminacji Ormian w chylącym się ku upadkowi Imperium Osmańskim po raz kolejny daje doskonały pretekst do rozważań o szczególnej "polityce historycznej" związanej z tym tragicznym wydarzeniem. Ormianie - nie bez racji - nazywają wymordowanie jednej trzeciej swojego narodu pierwszym holocaustem. Także dla większości cywilizowanego świata wydarzenia zapoczątkowane wiosną 1915 r. wyczerpują wszelkie znamiona ludobójstwa.
Dla większości tak, jednak nie dla samych Turków. Oni od stu lat niezmiennie zaprzeczają faktom, a próby historycznych rozliczeń traktują jako szarganie swojej godności narodowej. Mimo postępującej modernizacji i wzrostu pewności siebie nowoczesnej Turcji temat rzezi Ormian nadal pozostaje rodzajem politycznego tabu, które prezydent Tayyip Recep Erdogan umacnia dokładnie tak samo jak jego poprzednicy, niezależnie od tego jaką opcję polityczną reprezentowali.
Tuż przed smutną rocznicą Turcja po raz kolejny zdecydowała się gest motywowany jedynie opacznie rozumiana ambicją. Zamiast podjęcia próby uczciwego rozliczenia się z ciężarem zbrodni Erdogan oskarżył Armenię (!) o "obrażanie" Turków. Jeszcze kilka lat temu wydawało się, że uda się przełamać obciążenia historyczne i zakończyć faktyczną turecką blokadę małego i biednego kraju na Zakaukaziu. Nic z tego. Ormianie dalej będą płacić za turecką politykę wyparcia.
Po raz kolejny okazuje się też jaką dyplomatyczną ekwilibrystykę uprawiają większe i mniejsze mocarstwa, które w taki czy inny sposób muszą liczyć się z rosnącą potęgą Turcji. Papież Franciszek nie miał problemu z nazwaniem mordu sprzed wieku ludobójstwem. Jakkolwiek nie brzmi to dziwnie, ale w roli sprawiedliwych tym razem wystąpią Władymir Putin i Francois Hollande, którzy w piątek będą obecni na uroczystościach rocznicowych w Erewaniu. Potępić Turcję po raz kolejny zamierza kilka parlamentów, w tym Bundestag (tak na marginesie: aż trudno sobie wyobrazić co stałoby się gdyby parlament Niemiec spróbował zaprzeczyć zbrodniom III Rzeszy).
Niespodziankę sprawili za to (nie po raz pierwszy) Amerykanie. Spotykając się w Białym Domu z przedstawicielami (bardzo wpływowej) diaspory ormiańskiej w Ameryce szef sztabu sił zbrojnych USA Denis McDonough i zastępca doradcy prezydenta ds. bezpieczeństwa narodowego Ben Rhodes mocno gimnastykowali się, by nie użyć słowa "ludobójstwo". No cóż, najwyraźniej uznali, że lepiej nie drażnić Turków, najważniejszych sojuszników na południowej flance NATO, w sąsiedztwie strefy wojny w Iraku
i Syrii.
Kilka dni wcześniej podobnych dylematów nie miał James Comey w odniesieniu do Polaków, choć wszystko co można nam zarzucić nijak nie ma się do tureckich wyczynów sprzed stu lat. Najwyraźniej nie jesteśmy tak wrażliwi jak Turcy, a Polska nie leży w równie ryzykownym miejscu.
Tuż przed smutną rocznicą Turcja po raz kolejny zdecydowała się gest motywowany jedynie opacznie rozumiana ambicją. Zamiast podjęcia próby uczciwego rozliczenia się z ciężarem zbrodni Erdogan oskarżył Armenię (!) o "obrażanie" Turków. Jeszcze kilka lat temu wydawało się, że uda się przełamać obciążenia historyczne i zakończyć faktyczną turecką blokadę małego i biednego kraju na Zakaukaziu. Nic z tego. Ormianie dalej będą płacić za turecką politykę wyparcia.
Po raz kolejny okazuje się też jaką dyplomatyczną ekwilibrystykę uprawiają większe i mniejsze mocarstwa, które w taki czy inny sposób muszą liczyć się z rosnącą potęgą Turcji. Papież Franciszek nie miał problemu z nazwaniem mordu sprzed wieku ludobójstwem. Jakkolwiek nie brzmi to dziwnie, ale w roli sprawiedliwych tym razem wystąpią Władymir Putin i Francois Hollande, którzy w piątek będą obecni na uroczystościach rocznicowych w Erewaniu. Potępić Turcję po raz kolejny zamierza kilka parlamentów, w tym Bundestag (tak na marginesie: aż trudno sobie wyobrazić co stałoby się gdyby parlament Niemiec spróbował zaprzeczyć zbrodniom III Rzeszy).
Niespodziankę sprawili za to (nie po raz pierwszy) Amerykanie. Spotykając się w Białym Domu z przedstawicielami (bardzo wpływowej) diaspory ormiańskiej w Ameryce szef sztabu sił zbrojnych USA Denis McDonough i zastępca doradcy prezydenta ds. bezpieczeństwa narodowego Ben Rhodes mocno gimnastykowali się, by nie użyć słowa "ludobójstwo". No cóż, najwyraźniej uznali, że lepiej nie drażnić Turków, najważniejszych sojuszników na południowej flance NATO, w sąsiedztwie strefy wojny w Iraku
i Syrii.
Kilka dni wcześniej podobnych dylematów nie miał James Comey w odniesieniu do Polaków, choć wszystko co można nam zarzucić nijak nie ma się do tureckich wyczynów sprzed stu lat. Najwyraźniej nie jesteśmy tak wrażliwi jak Turcy, a Polska nie leży w równie ryzykownym miejscu.