Gdyby Grzegorz Schetyna zdecydował się na niewygłoszenie swojego zeszłotygodniowego sejmowego exposé, w zasadzie nic strasznego by się nie stało. Nie dlatego, że minister spraw zagranicznych źle wypełnia swoją funkcję. Wręcz przeciwnie – poza drobnymi potknięciami sprawuje powierzone mu zadania poprawnie, zwłaszcza jeśli się weźmie pod uwagę brak doświadczenia w strukturach dyplomatycznych. Problemem jest jednak nie urzędnicza sprawność ministra, lecz raczej brak dalekosiężnej wizji budowania międzynarodowej pozycji Polski.
Biorąc pod uwagę zaledwie roczny horyzont piastowania stanowiska, może to i lepiej. Znając aspiracje Grzegorza Schetyny i obszar jego wcześniejszej aktywności politycznej, wątpliwe, by chciał zachować etat w budynku przy alei Szucha, jeśli kolejne wybory nie przyniosą Polsce zmiany rządu. Z kolei w przypadku przegranych wyborów snucie długoterminowych planów i tak nie ma większego sensu.
Wystąpienie Schetyny z urzędową precyzją objęło bodaj wszystkie dziedziny polityki zagranicznej – od polityki sąsiedztwa aż po handel z Tanzanią i perspektywę otwarcia (nie tak dawno zamykanej) ambasady w Mongolii. Jednak rok po rosyjskiej aneksji Krymu najważniejszą rzeczą, którą chcieliśmy usłyszeć od szefa resortu spraw zagranicznych, było jasne zarysowanie polskiej polityki wobec dramatycznie pogarszającej się sytuacji na wschodzie.
To właśnie wydarzenia na Ukrainie odebrały nam budowane od końca zimnej wojny poczucie bezpieczeństwa. Jednak w obszarze polityki wschodniej wiele nowego się nie dowiedzieliśmy. Prawie w każdym akapicie wystąpienia mowa była o kontynuacji, o budowaniu istniejących struktur i powiązań. Nawet jeśli ich wartość staje się coraz bardziej dyskusyjna.
Wobec rusofilstwa części naszych sąsiadów Czworokąt Wyszehradzki jest w stanie hibernacji, a chwalony przez ministra Trójkąt Weimarski wart jest tyle, ile nieobecność jego samego na mińskich rozmowach o losie Ukrainy.
Poza przypominaniem oczywistości nie otrzymujemy odpowiedzi na pytania o nasze bezpieczeństwo. Można wręcz odnieść wrażenie, że aktywną politykę Radosława Sikorskiego zastąpiło oczekiwanie na rozwój wypadków na Wschodzie. Nie zmieni tego ogólnikowa zapowiedź pomocy („nawet wojskowej”) dla Ukrainy.
Różnice między poprzednim i obecnym szefem dyplomacji są jednak pozorne, wrażenie aktywności przyniosły bowiem Sikorskiemu twitterowe grepsy, a rejestr twardych osiągnięć nie jest imponujący. Niezależnie od dyplomatycznych talentów to wypadkowa naszych mocno ograniczonych możliwości w najmniej od ćwierćwiecza sprzyjającym otoczeniu politycznym – co Schetyna słusznie odnotował. Zapewne rację ma prof. Michał Chorośnicki z UJ, który skwitował sejmowy występ szefa dyplomacji stwierdzeniem, że w obecnej sytuacji Polski nawet legendarnie przebiegły Talleyrand niewiele by wskórał.
To właśnie sytuacje kryzysowe uświadamiają nam bezlitośnie nasze miejsce w szeregu regionalnych potęg ekonomicznych i militarnych. To wtedy dowiadujemy się, ile jest (albo nie jest) warte nasze poczucie bezpieczeństwa.
Oczywiście budowanie siły i międzynarodowej strategii państwa to zadanie konieczne, choć wykraczające poza możliwości jednego, choćby nawet najbardziej wygadanego i ustosunkowanego ministra spraw zagranicznych. A tym bardziej kogoś, kto swoją dość przypadkową karierę w tym resorcie może planować raczej na miesiące niż lata.
Wystąpienie Schetyny z urzędową precyzją objęło bodaj wszystkie dziedziny polityki zagranicznej – od polityki sąsiedztwa aż po handel z Tanzanią i perspektywę otwarcia (nie tak dawno zamykanej) ambasady w Mongolii. Jednak rok po rosyjskiej aneksji Krymu najważniejszą rzeczą, którą chcieliśmy usłyszeć od szefa resortu spraw zagranicznych, było jasne zarysowanie polskiej polityki wobec dramatycznie pogarszającej się sytuacji na wschodzie.
To właśnie wydarzenia na Ukrainie odebrały nam budowane od końca zimnej wojny poczucie bezpieczeństwa. Jednak w obszarze polityki wschodniej wiele nowego się nie dowiedzieliśmy. Prawie w każdym akapicie wystąpienia mowa była o kontynuacji, o budowaniu istniejących struktur i powiązań. Nawet jeśli ich wartość staje się coraz bardziej dyskusyjna.
Wobec rusofilstwa części naszych sąsiadów Czworokąt Wyszehradzki jest w stanie hibernacji, a chwalony przez ministra Trójkąt Weimarski wart jest tyle, ile nieobecność jego samego na mińskich rozmowach o losie Ukrainy.
Poza przypominaniem oczywistości nie otrzymujemy odpowiedzi na pytania o nasze bezpieczeństwo. Można wręcz odnieść wrażenie, że aktywną politykę Radosława Sikorskiego zastąpiło oczekiwanie na rozwój wypadków na Wschodzie. Nie zmieni tego ogólnikowa zapowiedź pomocy („nawet wojskowej”) dla Ukrainy.
Różnice między poprzednim i obecnym szefem dyplomacji są jednak pozorne, wrażenie aktywności przyniosły bowiem Sikorskiemu twitterowe grepsy, a rejestr twardych osiągnięć nie jest imponujący. Niezależnie od dyplomatycznych talentów to wypadkowa naszych mocno ograniczonych możliwości w najmniej od ćwierćwiecza sprzyjającym otoczeniu politycznym – co Schetyna słusznie odnotował. Zapewne rację ma prof. Michał Chorośnicki z UJ, który skwitował sejmowy występ szefa dyplomacji stwierdzeniem, że w obecnej sytuacji Polski nawet legendarnie przebiegły Talleyrand niewiele by wskórał.
To właśnie sytuacje kryzysowe uświadamiają nam bezlitośnie nasze miejsce w szeregu regionalnych potęg ekonomicznych i militarnych. To wtedy dowiadujemy się, ile jest (albo nie jest) warte nasze poczucie bezpieczeństwa.
Oczywiście budowanie siły i międzynarodowej strategii państwa to zadanie konieczne, choć wykraczające poza możliwości jednego, choćby nawet najbardziej wygadanego i ustosunkowanego ministra spraw zagranicznych. A tym bardziej kogoś, kto swoją dość przypadkową karierę w tym resorcie może planować raczej na miesiące niż lata.