Zadziwiające z jakim godnym lepszej sprawy uporem akademiccy eksperci-medioznawcy powracają wciąż do koncepcji naprawiania dziennikarstwa drogą urzędowych regulacji, kontroli dyplomów i tworzenia zawodowej korporacji
Przyznaję: przebieg konferencji "Zawód dziennikarza wobec współczesnych wyzwań" na Uniwersytecie Warszawskim znam tylko z relacji. Przykro mi, że nie wziąłem udziału w tym wydarzeniu ale czuję się rozgrzeszony gdyż w tym czasie kończyłem pisać artykuł i redagowałem dwa inne przygotowywane do druku, więc jednak się nie obijałem. Moimi problemami zawodowymi zajęli się za to eksperci i to w sposób, który wprawił mnie w szczere osłupienie.
Najbardziej zadziwiła mnie pani profesor Joanna Taczkowska-Olszewska z Uniwersytetu im. Jana Kazimierza w Bydgoszczy (odnoszę wrażenie, że ośrodków kształcących dziennikarzy jest dziś w Polsce więcej niż redakcji), która szuka recepty na podniesienie poziomu dziennikarstwa. I dochodzi do rewolucyjnego wniosku, że najlepszą drogą do tego jest... formalne uregulowanie zawodu.
Jestem dziennikarzem wystarczająco długo by pamiętać podobne propozycje rzucane już kilka razy w okresie naszej burzliwej transformacji, jednak jak widać powracają one z uporem godnym lepszej sprawy.
„Dziś ustawodawca nie wskazuje żadnych formalnych czy prawnych przesłanek dostępu do zawodu. Rozstrzygające jest kryterium formalno-prawne, wskazujące na upoważnienie do działania na rzecz i w imieniu redakcji. Wykonywanie tego zawodu pozostaje poza jakąkolwiek kontrolą środowiska czy państwa" - ubolewa pani profesor zapalając mi w głowie czerwoną lampkę ostrzegawczą. Déjà vu...
Domyślam się, że po pierwsze o przydatności do zawodu decydować ma zapewne dyplom dziennikarstwa (a więc pośrednio pani profesor i jej koledzy po fachu). Po drugie „państwo“, czyli jak można przypuszczać ciało do którego powołani zostaną „eksperci“ (a kogóż to powołamy do niego jeśli nie m.in. utytułowane kadry naukowe?).
W tym momencie poczułem lekki niepokój. Jako absolwent dość egzotycznego językoznawstwa, który dodatkowo nie odsiedział przepisanej liczby godzin na wykładach z historii mediów i ćwiczeniach (prowadzonych niekiedy przez osoby, które nie opublikowały ani jednego tekstu w liczącym się tytule) nie miałbym szans na zostanie dziennikarzem. Skoro jednak nim zostałem to poza wszelką wątpliwością od 24 lat wykonuję ten zawód nielegalnie za co wypada mi przeprosić wprowadzone po kolei w błąd redakcje „Wprost“, „Newsweeka“ i „Rzeczpospolitej“.
A mówiąc serio: jako redaktor z wystarczająco długim stażem naprawdę nie potrzebuję porad jak odróżnić zdolnego adepta dziennikarstwa od marnego wyrobnika. Nie zmienią tego żadne dyplomy ani koncesje „cechu czeladników dziennikarstwa“. W ciągu mojej pracy opiekowałem się kilkoma tuzinami studentów-praktykantów i z doświadczenia wiem, że ich umiejętności miały wyjątkowo mało wspólnego z uczelnianymi zaliczeniami.
Bywało - o zgrozo, że talentem urodzonego żurnalisty wyróżniał się student handlu zagranicznego. I co z takim fantem zrobić? Wrócić do praktyk starego, dobrego PRL-u, w którym o możliwości zagrania na potańcówce albo wystrugania figurki do sklepu Cepelii decydował kwit z pieczęcią i podpisem odpowiedniej artystycznej komisji kwalifikacyjnej? I to w czasach gdy niektóre formy dziennikarstwa internetowego ewoluują szybciej niż trwa druk uczelnianego skryptu?
Pani profesor jest jednak bardziej otwarta niż mógłbym sądzić więc proponuje oddanie pieczy nad wykonywaniem zawodu „środowisku dziennikarskiemu“. Czyli komu? Korporacji zawodowej, która skutecznie zadba, by o wykonywaniu zawodu decydowała tylko i wyłącznie jakość pracy.
Jako praktycy oczywiście wiemy, że absolutnie żadnej roli nie będą odgrywać układy towarzyskie i zawodowe, poglądy polityczne, sympatie ani nawet ostra walka o miejsca na kurczącym się rynku. Nic z tych rzeczy a przykłady np. zabetonowanych korporacji zawodów prawniczych nie mają tu nic do rzeczy.
Nie mówiąc o tym, ze samo środowisko dziennikarskie jakoś nie walczy o stworzenie korporacji. Jeśli na czymś mu zależy to raczej na obronie praw pracowniczych, stabilnych formach zatrudnienia (czyli na tym samym co większości pracowników w Polsce), na skuteczniejszej ochronie prawnej, poszanowaniu własności intelektualnej i zniesieniu przeszkadzających w pracy bzdurnych ograniczeń (jak choćby archaicznej autoryzacji wywiadów).
Zaś tego jakie dyplomy posiadają moje koleżanki i koledzy z redakcji i czy zdołaliby spełnić wymogi jakiejś komisji albo korporacji proponowanej przez prof. Taczkowską-Olszewską po prostu nie wiem i nawet mnie to nie obchodzi. Wiem tylko, że potrafią pisać sensowne teksty i że głosowanie w tej sprawie przeprowadzają co tydzień czytelnicy.
Najbardziej zadziwiła mnie pani profesor Joanna Taczkowska-Olszewska z Uniwersytetu im. Jana Kazimierza w Bydgoszczy (odnoszę wrażenie, że ośrodków kształcących dziennikarzy jest dziś w Polsce więcej niż redakcji), która szuka recepty na podniesienie poziomu dziennikarstwa. I dochodzi do rewolucyjnego wniosku, że najlepszą drogą do tego jest... formalne uregulowanie zawodu.
Jestem dziennikarzem wystarczająco długo by pamiętać podobne propozycje rzucane już kilka razy w okresie naszej burzliwej transformacji, jednak jak widać powracają one z uporem godnym lepszej sprawy.
„Dziś ustawodawca nie wskazuje żadnych formalnych czy prawnych przesłanek dostępu do zawodu. Rozstrzygające jest kryterium formalno-prawne, wskazujące na upoważnienie do działania na rzecz i w imieniu redakcji. Wykonywanie tego zawodu pozostaje poza jakąkolwiek kontrolą środowiska czy państwa" - ubolewa pani profesor zapalając mi w głowie czerwoną lampkę ostrzegawczą. Déjà vu...
Domyślam się, że po pierwsze o przydatności do zawodu decydować ma zapewne dyplom dziennikarstwa (a więc pośrednio pani profesor i jej koledzy po fachu). Po drugie „państwo“, czyli jak można przypuszczać ciało do którego powołani zostaną „eksperci“ (a kogóż to powołamy do niego jeśli nie m.in. utytułowane kadry naukowe?).
W tym momencie poczułem lekki niepokój. Jako absolwent dość egzotycznego językoznawstwa, który dodatkowo nie odsiedział przepisanej liczby godzin na wykładach z historii mediów i ćwiczeniach (prowadzonych niekiedy przez osoby, które nie opublikowały ani jednego tekstu w liczącym się tytule) nie miałbym szans na zostanie dziennikarzem. Skoro jednak nim zostałem to poza wszelką wątpliwością od 24 lat wykonuję ten zawód nielegalnie za co wypada mi przeprosić wprowadzone po kolei w błąd redakcje „Wprost“, „Newsweeka“ i „Rzeczpospolitej“.
A mówiąc serio: jako redaktor z wystarczająco długim stażem naprawdę nie potrzebuję porad jak odróżnić zdolnego adepta dziennikarstwa od marnego wyrobnika. Nie zmienią tego żadne dyplomy ani koncesje „cechu czeladników dziennikarstwa“. W ciągu mojej pracy opiekowałem się kilkoma tuzinami studentów-praktykantów i z doświadczenia wiem, że ich umiejętności miały wyjątkowo mało wspólnego z uczelnianymi zaliczeniami.
Bywało - o zgrozo, że talentem urodzonego żurnalisty wyróżniał się student handlu zagranicznego. I co z takim fantem zrobić? Wrócić do praktyk starego, dobrego PRL-u, w którym o możliwości zagrania na potańcówce albo wystrugania figurki do sklepu Cepelii decydował kwit z pieczęcią i podpisem odpowiedniej artystycznej komisji kwalifikacyjnej? I to w czasach gdy niektóre formy dziennikarstwa internetowego ewoluują szybciej niż trwa druk uczelnianego skryptu?
Pani profesor jest jednak bardziej otwarta niż mógłbym sądzić więc proponuje oddanie pieczy nad wykonywaniem zawodu „środowisku dziennikarskiemu“. Czyli komu? Korporacji zawodowej, która skutecznie zadba, by o wykonywaniu zawodu decydowała tylko i wyłącznie jakość pracy.
Jako praktycy oczywiście wiemy, że absolutnie żadnej roli nie będą odgrywać układy towarzyskie i zawodowe, poglądy polityczne, sympatie ani nawet ostra walka o miejsca na kurczącym się rynku. Nic z tych rzeczy a przykłady np. zabetonowanych korporacji zawodów prawniczych nie mają tu nic do rzeczy.
Nie mówiąc o tym, ze samo środowisko dziennikarskie jakoś nie walczy o stworzenie korporacji. Jeśli na czymś mu zależy to raczej na obronie praw pracowniczych, stabilnych formach zatrudnienia (czyli na tym samym co większości pracowników w Polsce), na skuteczniejszej ochronie prawnej, poszanowaniu własności intelektualnej i zniesieniu przeszkadzających w pracy bzdurnych ograniczeń (jak choćby archaicznej autoryzacji wywiadów).
Zaś tego jakie dyplomy posiadają moje koleżanki i koledzy z redakcji i czy zdołaliby spełnić wymogi jakiejś komisji albo korporacji proponowanej przez prof. Taczkowską-Olszewską po prostu nie wiem i nawet mnie to nie obchodzi. Wiem tylko, że potrafią pisać sensowne teksty i że głosowanie w tej sprawie przeprowadzają co tydzień czytelnicy.