O naukach wzajemnych, czyli czego powinniśmy uczyć się od Węgrów, a co nasi przyjaciele znad Dunaju powinni zauważyć w Polsce.
Jak zwykle po ważnym wydarzeniu politycznym dzwonią do mnie węgierscy koledzy-dziennikarze prosząc o komentarze po polskich wyborach. W każdej rozmowie pada pytanie „czy teraz Polska upodobni się do Węgier?“ albo „Czy Duda będzie polskim Orbánem?" (notabene to daleko idące uproszczenie, bowiem Andrzej Duda nie będzie przecież premierem).
Otóż mam nadzieję, że Polska będzie jednak Polską, nawet jeśli bardzo się zmieni. Przyjmowanie gotowych wzorców nigdy nie prowadziło do niczego dobrego choć z doświadczeń sąsiadów powinniśmy się uczyć. Nasi zapatrzeni w Zachód politycy stracili z pola widzenia Pragę czy Budapeszt, choć pod wieloma względami to są nasze punkty odniesienia.
Jako człowiek dobrze znający Węgry z pewnym zdziwieniem obserwuję niemal bezkrytyczny podziw dla tego kraju pod rządami Fideszu zwłaszcza na polskiej prawicy. Choćby dlatego, że rządy Viktora Orbána przyniosły zmiany zarówno pozytywne, które można potraktować jako dobry przykład jak i takie, których kopiować raczej nie warto.
Do tych pierwszych zaliczam konsekwentną walkę o podmiotowość i suwerenność kraju zarówno w relacjach politycznych ze światem zewnętrznym, jak i z wielkim kapitałem, który widząc słabość pogrążonego w kryzysie, niedużego kraju nazbyt się rozochocił. Podatki solidarnościowe, ukrócenie „optymalizacji podatkowej“ albo (choćby częściowe) rozwiązanie problemu kredytów w walutach obcych to niewątpliwie rozwiązania, którym warto się przyjrzeć. Podobnie jak np. przyjaznej rodzinom wielodzietnym polityce społecznej.
Z drugiej strony odległy jestem od podziwiania etatystycznej, de facto monopartyjnej władzy, która instrumentalnie traktuje i zmienia wedle uznania prawo (nawet to stworzone przez siebie, jak choćby nową konstytucję) czy boleśnie jednostronnych mediów, przy których uważany za stronniczy polski TVN to niemal BBC.
Zadziwiają mnie koledzy-dziennikarze zachwycający się sukcesami gospodarki węgierskiej, którą rzekomo mamy naśladować bo Polska „upada“. Przydałoby się jednak kilka faktów. To prawda, że Węgry osiągnęły i I kwartale tego roku wzrost PKB na poziomie 3,4 proc. (ale Polska 3,5 proc.) tym niemniej to nadal tylko trudne wychodzenie z głębokiej zapaści i kryzysu. Węgry dopiero teraz wracają na poziom PKB z 2007 r.!
Skumulowany wzrost gospodarczy „upadającej“ Polski w okresie transformacji to już ok. 80 proc., Węgier 35 proc. W 2000 r. statystyczny Węgier był zamożniejszy od Polaka o jedną czwartą, dziś Polak wyprzedza Węgra o 3 punkty proc. Kto więc od kogo ma uczyć się sukcesów gospodarczych? Węgry obniżają podatki? Pięknie, ale nawet po obniżce są one wyższe niż w Polsce. Chcielibyśmy VAT w wysokości 27 proc. (i to prawie bez stawek preferencyjnych) i klin podatkowy 49 proc.?
Nie chciałbym też byśmy brali lekcję pragmatyzmu politycznego, który każe Węgrom zapominać o tym co sowieckie czołgi robiły w Budapeszcie w 1956 r. i w nadziei na korzyści gospodarcze szlachetnie oferowane przez byłego pułkownika KGB. Historia uczy, że takie długi spłaca się mozolnie i nie tylko w pieniądzach.
Wreszcie panorama sceny politycznej na Węgrzech w ostatnim okresie też niekoniecznie wzbudza entuzjazm, tyle że mający kiepską wiedzę o tym co dzieje się u sąsiadów Polacy zwyczajniej tego nie wiedzą. Tymczasem rząd Fideszu ma kłopoty z powodu afer, ujawnianego kolesiostwa, ręcznego sterownia krajem i konfliktów na szczytach władzy. To nie przypadek, że popularność partii rządzącej zjechała szybko z 37 do 22 proc. Sympatycy PiS mówiący o naśladowaniu Węgier nie wiedzą chyba, że chwalony przez nich Fidesz zaczął cierpieć na dokładnie tę samą chorobę co polska PO. To arogancja - bolączka zbyt pewnej siebie partii władzy.
Dajmy więc spokój z „Budapesztem w Warszawie“. Niech w Warszawie pozostanie Warszawa, która co najwyżej weźmie lekcję od Budapesztu ucząc się tego co przydatne i unikając popełnionych nad Dunajem błędów. To działa zresztą w obie strony, bowiem jak pokazują ostatnie wydarzenia nasi węgierscy przyjaciele też powinni czasem wyciągać wnioski z tego co obserwują na północ do Tatr. Tutaj też jednej partii wydawało się, że „nie ma z kim przegrać wyborów“.
Otóż mam nadzieję, że Polska będzie jednak Polską, nawet jeśli bardzo się zmieni. Przyjmowanie gotowych wzorców nigdy nie prowadziło do niczego dobrego choć z doświadczeń sąsiadów powinniśmy się uczyć. Nasi zapatrzeni w Zachód politycy stracili z pola widzenia Pragę czy Budapeszt, choć pod wieloma względami to są nasze punkty odniesienia.
Jako człowiek dobrze znający Węgry z pewnym zdziwieniem obserwuję niemal bezkrytyczny podziw dla tego kraju pod rządami Fideszu zwłaszcza na polskiej prawicy. Choćby dlatego, że rządy Viktora Orbána przyniosły zmiany zarówno pozytywne, które można potraktować jako dobry przykład jak i takie, których kopiować raczej nie warto.
Do tych pierwszych zaliczam konsekwentną walkę o podmiotowość i suwerenność kraju zarówno w relacjach politycznych ze światem zewnętrznym, jak i z wielkim kapitałem, który widząc słabość pogrążonego w kryzysie, niedużego kraju nazbyt się rozochocił. Podatki solidarnościowe, ukrócenie „optymalizacji podatkowej“ albo (choćby częściowe) rozwiązanie problemu kredytów w walutach obcych to niewątpliwie rozwiązania, którym warto się przyjrzeć. Podobnie jak np. przyjaznej rodzinom wielodzietnym polityce społecznej.
Z drugiej strony odległy jestem od podziwiania etatystycznej, de facto monopartyjnej władzy, która instrumentalnie traktuje i zmienia wedle uznania prawo (nawet to stworzone przez siebie, jak choćby nową konstytucję) czy boleśnie jednostronnych mediów, przy których uważany za stronniczy polski TVN to niemal BBC.
Zadziwiają mnie koledzy-dziennikarze zachwycający się sukcesami gospodarki węgierskiej, którą rzekomo mamy naśladować bo Polska „upada“. Przydałoby się jednak kilka faktów. To prawda, że Węgry osiągnęły i I kwartale tego roku wzrost PKB na poziomie 3,4 proc. (ale Polska 3,5 proc.) tym niemniej to nadal tylko trudne wychodzenie z głębokiej zapaści i kryzysu. Węgry dopiero teraz wracają na poziom PKB z 2007 r.!
Skumulowany wzrost gospodarczy „upadającej“ Polski w okresie transformacji to już ok. 80 proc., Węgier 35 proc. W 2000 r. statystyczny Węgier był zamożniejszy od Polaka o jedną czwartą, dziś Polak wyprzedza Węgra o 3 punkty proc. Kto więc od kogo ma uczyć się sukcesów gospodarczych? Węgry obniżają podatki? Pięknie, ale nawet po obniżce są one wyższe niż w Polsce. Chcielibyśmy VAT w wysokości 27 proc. (i to prawie bez stawek preferencyjnych) i klin podatkowy 49 proc.?
Nie chciałbym też byśmy brali lekcję pragmatyzmu politycznego, który każe Węgrom zapominać o tym co sowieckie czołgi robiły w Budapeszcie w 1956 r. i w nadziei na korzyści gospodarcze szlachetnie oferowane przez byłego pułkownika KGB. Historia uczy, że takie długi spłaca się mozolnie i nie tylko w pieniądzach.
Wreszcie panorama sceny politycznej na Węgrzech w ostatnim okresie też niekoniecznie wzbudza entuzjazm, tyle że mający kiepską wiedzę o tym co dzieje się u sąsiadów Polacy zwyczajniej tego nie wiedzą. Tymczasem rząd Fideszu ma kłopoty z powodu afer, ujawnianego kolesiostwa, ręcznego sterownia krajem i konfliktów na szczytach władzy. To nie przypadek, że popularność partii rządzącej zjechała szybko z 37 do 22 proc. Sympatycy PiS mówiący o naśladowaniu Węgier nie wiedzą chyba, że chwalony przez nich Fidesz zaczął cierpieć na dokładnie tę samą chorobę co polska PO. To arogancja - bolączka zbyt pewnej siebie partii władzy.
Dajmy więc spokój z „Budapesztem w Warszawie“. Niech w Warszawie pozostanie Warszawa, która co najwyżej weźmie lekcję od Budapesztu ucząc się tego co przydatne i unikając popełnionych nad Dunajem błędów. To działa zresztą w obie strony, bowiem jak pokazują ostatnie wydarzenia nasi węgierscy przyjaciele też powinni czasem wyciągać wnioski z tego co obserwują na północ do Tatr. Tutaj też jednej partii wydawało się, że „nie ma z kim przegrać wyborów“.