Importowane ze świata anglosaskiego zabawy w strachy można postrzegać jako podszytą komercją rozrywkę. Szerszy kontekst tego zjawiska nie jest jednak wesoły.
Zostawmy tym razem na boku teologicznie podbudowaną krytykę coraz bardziej przyjmującej się amerykańskiej mody. To prawda, że z tego punktu widzenia krytykują ją hierarchowie z samym papieżem na czele. Nie bardzo wierzę jednak, by bieganie w maskach i proszenie o cukierki miało podkopać religijność Polaków (tu akurat warto przyjrzeć się czynnikom znacznie istotniejszym) jednak mam z „halołin“ problem. Inny, ale być może nie mniej istotny z punktu widzenia naszych tradycji i wartości.
Przyjmowanie zapożyczonych świąt o charakterze komercyjno-rozrywkowym (bo do tej kategorii należy wpisać Halloween czy walentynki) nakłada się u nas na bezprecedensowy zanik rodzimych tradycji ludowych. Podróżując po Europie z niepokojem odkryłem, że Polacy są bodaj jedynym narodem, którego przedstawiciele w znakomitej większości nie potrafią zaśpiewać ani jednej piosenki ludowej (przeciętny Serb, Słowak albo Fin przy sposobnej okazji „z rękawa“ wysypie ich kilkanaście, jeśli nie kilkadziesiąt). Polak ma w to miejsce co najwyżej „biesiadne“ produkcje o wątpliwej wartości. Moja córka w ciągu całego zakończonego już procesu edukacji nie poznała w szkole ani jednej melodii ludowej.
Polak wstydzi się własnej tradycji. Jest w tym modernistyczne pragnienie „oderwania się od wideł“, komunistyczna propaganda robiąca ze sztuki ludowej „tradycję proletariatu“ i wreszcie pęd do światowego życia czasów transformacji. Cepelia to pośmiewisko, strój ludowy stał się „obciachem“ na PSL-owskie imprezy, w jakiejś reklamie piękna pieśń z Polesia nazwana została „zawodzeniem nie dla nas“, wycinanki albo koronki to „robótki wiejskich bab“.
To czego nie udało się zrobić okupantom i zaborcom zrobiliśmy sami. Odesłaliśmy własną tradycję do lamusa, jeśli nie na śmietnik. I to w kraju, którego mieszkańcy mają w 90 proc. chłopskie korzenie. Konkurs talentów sztuki ludowej, który na Węgrzech jest jednym z najpopularniejszych programów telewizyjnych u nas wywołałby kpiny. Inteligent mówiący w rodzimym dialekcie (jak wielu dumnych z pochodzenia Brytyjczyków) mógłby uchodzić za nieokrzesanego prostaka.
Bardzo blisko tego zjawiska jest niezwykła łatwość przyjmowania przez polszczyznę anglosaskich makaronizmów, które z korpo-bełkotu przedostają się już do języka urzędowego, a nawet mowy potocznej. To też bardzo tania (choć pozorna) przepustka do niby-światowości. Co ciekawe znacznie odporniejsi na ten zalew okazują się Czesi czy Węgrzy, za to z jeszcze większą ochotą swoje kompleksy leczą przyjmowaniem powierzchownych mód z importu Rosjanie. Czy to nie zastanawiające?
Przyjmowanie zapożyczonych świąt o charakterze komercyjno-rozrywkowym (bo do tej kategorii należy wpisać Halloween czy walentynki) nakłada się u nas na bezprecedensowy zanik rodzimych tradycji ludowych. Podróżując po Europie z niepokojem odkryłem, że Polacy są bodaj jedynym narodem, którego przedstawiciele w znakomitej większości nie potrafią zaśpiewać ani jednej piosenki ludowej (przeciętny Serb, Słowak albo Fin przy sposobnej okazji „z rękawa“ wysypie ich kilkanaście, jeśli nie kilkadziesiąt). Polak ma w to miejsce co najwyżej „biesiadne“ produkcje o wątpliwej wartości. Moja córka w ciągu całego zakończonego już procesu edukacji nie poznała w szkole ani jednej melodii ludowej.
Polak wstydzi się własnej tradycji. Jest w tym modernistyczne pragnienie „oderwania się od wideł“, komunistyczna propaganda robiąca ze sztuki ludowej „tradycję proletariatu“ i wreszcie pęd do światowego życia czasów transformacji. Cepelia to pośmiewisko, strój ludowy stał się „obciachem“ na PSL-owskie imprezy, w jakiejś reklamie piękna pieśń z Polesia nazwana została „zawodzeniem nie dla nas“, wycinanki albo koronki to „robótki wiejskich bab“.
To czego nie udało się zrobić okupantom i zaborcom zrobiliśmy sami. Odesłaliśmy własną tradycję do lamusa, jeśli nie na śmietnik. I to w kraju, którego mieszkańcy mają w 90 proc. chłopskie korzenie. Konkurs talentów sztuki ludowej, który na Węgrzech jest jednym z najpopularniejszych programów telewizyjnych u nas wywołałby kpiny. Inteligent mówiący w rodzimym dialekcie (jak wielu dumnych z pochodzenia Brytyjczyków) mógłby uchodzić za nieokrzesanego prostaka.
Bardzo blisko tego zjawiska jest niezwykła łatwość przyjmowania przez polszczyznę anglosaskich makaronizmów, które z korpo-bełkotu przedostają się już do języka urzędowego, a nawet mowy potocznej. To też bardzo tania (choć pozorna) przepustka do niby-światowości. Co ciekawe znacznie odporniejsi na ten zalew okazują się Czesi czy Węgrzy, za to z jeszcze większą ochotą swoje kompleksy leczą przyjmowaniem powierzchownych mód z importu Rosjanie. Czy to nie zastanawiające?