Do zestrzelenia samolotu rosyjskiego przez państwo NATO nie doszło nawet w czasie zimnej wojny. Echo eksplozji tureckiej rakiety słychać dziś od Waszyngtonu i Brukseli po Moskwę.
Zestrzelenie rosyjskiego samolotu biorącego udział w operacji syryjskiej okazało się niestety wypadkiem "wykrakanym". Zajmujący się konfliktem bliskowschodnim już kilka tygodni temu ostrzegali, że do takiego incydentu może dojść, lecz podejrzewali raczej mniej lub bardziej przypadkową konfrontację z samolotami któregoś z państw biorącego udział w bombardowaniach. Mało kto sądził, że rozkaz „ognia“ padnie po turecku.
Po pierwsze na niektórych obszarach w powietrzu panuje już tłok. Jak się wyraził jeden z angielskich lotników „nad Rakką [nieformalna stolica Państwa Islamskiego] trzeba już prawie czekać w kolejce jak na Heathrow“. Po drugie komunikacja z Rosjanami i wczesne ostrzeganie szwankuje. Obawy zaostrzyły się po tym jak dowództwo brytyjskie nakazało uzbrojenie swoich samolotów w rakiety powietrze-powietrze.
Nikt nie przypuszczał, że któryś z uczestników konfliktu powietrznego (bo oficjalnie przecież to nie wojenni przeciwnicy) może stracić samolot nie po przypadkowym wejściu w drogę obcemu pilotowi ale w wyniku celowego działania. Bo to, że tureccy piloci musieli działać z premedytacją raczej nie ulega wątpliwości. Na pewno wiedzieli z kim mają do czynienia, ostrzegali Rosjan (podobno aż dziesięć razy) i na pewno konsultowali się z dowództwem. Rakiety w kierunku rosyjskiego samolotu samodzielnie i bez potwierdzenia z centrali nie odpali żaden pilot, nawet jeśli jest wysokiej rangi oficerem.
Konsekwencje tego co stało się we wtorek rano będą naprawdę poważne. Wprawdzie Turcy w podobnych okolicznościach bez ceregieli zestrzelili już jeden samolot syryjski (a być może także helikopter bojowy), jednak zgoda na strącenie samolotu rosyjskiego - biorącego udział w akcji militarnej - przez siły państwa należącego do NATO to sprawa o zupełnie innym ciężarze gatunkowym. Do czegoś takiego nie doszło nigdy, nawet w momentach najbardziej napiętych relacji Wschód-Zachód w czasach zimnej wojny.
W jednej chwili cała bliskowschodnia mozaika polityczno-etniczno-religijno-wojskowa uległa jeszcze większemu skomplikowaniu. Rosja udająca, że walczy z Państwem Islamskim okazała się sprzymierzeńcem reżimu prezydenta Asada, a Turcja, która też udaje walkę z Państwem Islamskim okazuje się bardziej zainteresowana obaleniem władzy w Damaszku niż przepędzeniem dżihadystów. Co więcej - Turkom niespecjalnie podobają się ani poczynania państw zachodnich - formalnie swoich sojuszników z NATO, ani Rosji - z którą rządzący coraz bardziej „po putinowsku“ prezydent Erdogan i jego partia AKP starali się utrzymywać poprawne relacje, a nawet rozwijać wspólne projekty energetyczne. Być może na wzrost asertywności tureckiego prezydenta wpłynęło zwycięstwo AKP w powtórzonych wyborach i chęć zademonstrowania rodakom, że „z nami muszą się liczyć“.
Z kolei Rosjanie będą musieli przyjąć do wiadomości, że ich ulubiona zabawa w prowokacje, czyli naruszanie przestrzeni powietrznej innych państw (zwłaszcza członków NATO) w celu sprawdzenia gotowości obrony przeciwlotniczej jest grą najwyższego ryzyka. Właśnie dowiedzieli się, że lekceważące stwierdzenie „bo i tak nic nam nie zrobicie“ straciło zasadność. Możemy być szczęśliwi, że tej lekcji nie odebrali gdzieś nad Estonią albo Szkocją bo konsekwencje byłyby jeszcze bardziej nieprzewidywalne.
I tak dojdzie do potężnej burzy - i to w czasie, gdy w kilku zachodnich stolicach zaczęła już przeważać opinia, że chcąc nie chcąc trzeba będzie zaakceptować nieproszonego rosyjskiego sojusznika w Syrii. Teraz sprawy się skomplikują bo w Moskwie niewątpliwie podniesiony zostanie krzyk, że „NATO atakuje rosyjskie siły zwalczające światowy terroryzm“. Na casus belli to wciąż za mało, na brutalne wykorzystanie w grze propagandowej i dyplomatycznej wystarczy z nawiązką. Nawet jeśli ostatecznie miałoby się okazać, że do incydentu doszło przez pomyłkę to i tak jego cena będzie wysoka.
Niestety można przypuszczać, że Moskwa w zamian za wyciszenie sprawy zażąda tego na czym jej najbardziej zależy - cichej zgody na „uporządkowanie spraw“ na Ukrainie. A biorąc pod uwagę nastroje panujące dziś w najważniejszych zachodnich stolicach w Warszawie trudno o optymizm.
Po pierwsze na niektórych obszarach w powietrzu panuje już tłok. Jak się wyraził jeden z angielskich lotników „nad Rakką [nieformalna stolica Państwa Islamskiego] trzeba już prawie czekać w kolejce jak na Heathrow“. Po drugie komunikacja z Rosjanami i wczesne ostrzeganie szwankuje. Obawy zaostrzyły się po tym jak dowództwo brytyjskie nakazało uzbrojenie swoich samolotów w rakiety powietrze-powietrze.
Nikt nie przypuszczał, że któryś z uczestników konfliktu powietrznego (bo oficjalnie przecież to nie wojenni przeciwnicy) może stracić samolot nie po przypadkowym wejściu w drogę obcemu pilotowi ale w wyniku celowego działania. Bo to, że tureccy piloci musieli działać z premedytacją raczej nie ulega wątpliwości. Na pewno wiedzieli z kim mają do czynienia, ostrzegali Rosjan (podobno aż dziesięć razy) i na pewno konsultowali się z dowództwem. Rakiety w kierunku rosyjskiego samolotu samodzielnie i bez potwierdzenia z centrali nie odpali żaden pilot, nawet jeśli jest wysokiej rangi oficerem.
Konsekwencje tego co stało się we wtorek rano będą naprawdę poważne. Wprawdzie Turcy w podobnych okolicznościach bez ceregieli zestrzelili już jeden samolot syryjski (a być może także helikopter bojowy), jednak zgoda na strącenie samolotu rosyjskiego - biorącego udział w akcji militarnej - przez siły państwa należącego do NATO to sprawa o zupełnie innym ciężarze gatunkowym. Do czegoś takiego nie doszło nigdy, nawet w momentach najbardziej napiętych relacji Wschód-Zachód w czasach zimnej wojny.
W jednej chwili cała bliskowschodnia mozaika polityczno-etniczno-religijno-wojskowa uległa jeszcze większemu skomplikowaniu. Rosja udająca, że walczy z Państwem Islamskim okazała się sprzymierzeńcem reżimu prezydenta Asada, a Turcja, która też udaje walkę z Państwem Islamskim okazuje się bardziej zainteresowana obaleniem władzy w Damaszku niż przepędzeniem dżihadystów. Co więcej - Turkom niespecjalnie podobają się ani poczynania państw zachodnich - formalnie swoich sojuszników z NATO, ani Rosji - z którą rządzący coraz bardziej „po putinowsku“ prezydent Erdogan i jego partia AKP starali się utrzymywać poprawne relacje, a nawet rozwijać wspólne projekty energetyczne. Być może na wzrost asertywności tureckiego prezydenta wpłynęło zwycięstwo AKP w powtórzonych wyborach i chęć zademonstrowania rodakom, że „z nami muszą się liczyć“.
Z kolei Rosjanie będą musieli przyjąć do wiadomości, że ich ulubiona zabawa w prowokacje, czyli naruszanie przestrzeni powietrznej innych państw (zwłaszcza członków NATO) w celu sprawdzenia gotowości obrony przeciwlotniczej jest grą najwyższego ryzyka. Właśnie dowiedzieli się, że lekceważące stwierdzenie „bo i tak nic nam nie zrobicie“ straciło zasadność. Możemy być szczęśliwi, że tej lekcji nie odebrali gdzieś nad Estonią albo Szkocją bo konsekwencje byłyby jeszcze bardziej nieprzewidywalne.
I tak dojdzie do potężnej burzy - i to w czasie, gdy w kilku zachodnich stolicach zaczęła już przeważać opinia, że chcąc nie chcąc trzeba będzie zaakceptować nieproszonego rosyjskiego sojusznika w Syrii. Teraz sprawy się skomplikują bo w Moskwie niewątpliwie podniesiony zostanie krzyk, że „NATO atakuje rosyjskie siły zwalczające światowy terroryzm“. Na casus belli to wciąż za mało, na brutalne wykorzystanie w grze propagandowej i dyplomatycznej wystarczy z nawiązką. Nawet jeśli ostatecznie miałoby się okazać, że do incydentu doszło przez pomyłkę to i tak jego cena będzie wysoka.
Niestety można przypuszczać, że Moskwa w zamian za wyciszenie sprawy zażąda tego na czym jej najbardziej zależy - cichej zgody na „uporządkowanie spraw“ na Ukrainie. A biorąc pod uwagę nastroje panujące dziś w najważniejszych zachodnich stolicach w Warszawie trudno o optymizm.