Są historie, które opowiada się wciąż na nowo. Zmieniają się scenografie, detale - ale trzon opowieści jest zawsze ten sam. Takie fabuły pisali kiedyś Homer czy Szekspir - a ostatnia jaką kojarzę wyszła pół wieku temu spod ręki Akiro Kurosawy. I właśnie zobaczyłem jej najnowszą wersję.
„Straż przyboczna” Kurosawy w zeszłym roku skończyła pięćdziesiąt lat. Opowieść o roninie, który trafia do miasteczka rządzonego przez dwa rywalizujące ze sobą gangi, które bohater - umiejętnie rozgrywając lokalne animozje - doprowadza do wzajemnego wycięcia się w pień. Piękna, świetnie wymyślona historia zrobiła wrażenie na całym świecie - i już trzy lata później doczekała się powtórzenia. Toshiro Mifune został zastąpiony przez Clinta Eastwooda, a średniowieczna Japonia stała się Dzikim Zachodem. Całą resztę powtórzono niemal scena po scenie i „Za garść dolarów” również stał się filmem kultowym. Dziesiątki kolejnych filmów - słabiej lub mocniej - inspirowały się tą fabułą: wspomnijmy chociażby „Ścieżkę strachu” braci Cohen z 1990 r. Kilka razy historię tę powtórzono nawet literalnie, ale nigdy już z tak dobrym efektem - przykładem „Ostatni sprawiedliwy” z Brucem Willisem z 1996 r.
Po co o tym wszystkim piszę? Bo właśnie przeczytałem komiks, który jest od strony fabularnej przekalkowaniem pomysłu Kurosawy - tyle że w jeszcze innej panierce. Tym razem tłem jest świat Gwiezdnych Wojen.
Tłumaczyłem już w tym miejscu, że Star Wars w swym książkowo/komiksowym wydaniu poszerza filmowe uniwersum na wszystkie strony - w przeszłość, w przyszłość i na boki. Tym razem mamy do czynienia z poszerzeniem w bok. Pamiętny rozkaz 66, na mocy którego w „Zemście Sithów” Palpatine kazał klonom-szturmowcom zabić wszystkich Jedi, w filmie wygląda dość prosto - rozkaz wydany, Jedi zabici. Kropka. Ale przecież, gdy się nad tym dobrze zastanowić, musiało być trochę gości z mieczami świetlnymi, którzy przeżyli - zorientowali się na czas, zdążyli się obronić, akurat nie miał ich kto zabić, mieli przerwę na fajkowe ziele (wróć, to nie ta trylogia). W każdym razie nie zginęli. Kilku zostało.
Jednym z takich Jedi jest właśnie Dass Jennir, bohater serii komiksowej „Mroczne czasy”. W kolejnych albumach poznajemy jego ewolucję od mistrza Jedi po... No właśnie - coś w rodzaju ronina. A stąd już tylko krok do klasycznej fabuły Kurosawy. Fabułę taką znajdujemy w czwartym tomie serii. Odległa planeta, chwiejna równowaga pomiędzy rządzącymi tym terenem dwoma gangami i samotny wojownik z własnym kodeksem etycznym. Pytanie o to, kto pod koniec tej historii pozostanie przy życiu, jest pytaniem retorycznym. Znając filmową klasykę w zasadzie można też dość dokładnie przewidzieć kolejność wydarzeń. Gdzie tu zatem zabawa? Ot w dobrze narysowanej galerii starwarsowych kosmitów, niezłych dialogach, kilku fajnych nawiązaniach. Nic wielkiego, ale jak dla mnie wystarczy, by nie żałować lektury.
„Star Wars – Mroczne czasy: Niebieskie żniwa” Mick Harrison, Douglas Wheatley; Egmont Polska 2012
Po co o tym wszystkim piszę? Bo właśnie przeczytałem komiks, który jest od strony fabularnej przekalkowaniem pomysłu Kurosawy - tyle że w jeszcze innej panierce. Tym razem tłem jest świat Gwiezdnych Wojen.
Tłumaczyłem już w tym miejscu, że Star Wars w swym książkowo/komiksowym wydaniu poszerza filmowe uniwersum na wszystkie strony - w przeszłość, w przyszłość i na boki. Tym razem mamy do czynienia z poszerzeniem w bok. Pamiętny rozkaz 66, na mocy którego w „Zemście Sithów” Palpatine kazał klonom-szturmowcom zabić wszystkich Jedi, w filmie wygląda dość prosto - rozkaz wydany, Jedi zabici. Kropka. Ale przecież, gdy się nad tym dobrze zastanowić, musiało być trochę gości z mieczami świetlnymi, którzy przeżyli - zorientowali się na czas, zdążyli się obronić, akurat nie miał ich kto zabić, mieli przerwę na fajkowe ziele (wróć, to nie ta trylogia). W każdym razie nie zginęli. Kilku zostało.
Jednym z takich Jedi jest właśnie Dass Jennir, bohater serii komiksowej „Mroczne czasy”. W kolejnych albumach poznajemy jego ewolucję od mistrza Jedi po... No właśnie - coś w rodzaju ronina. A stąd już tylko krok do klasycznej fabuły Kurosawy. Fabułę taką znajdujemy w czwartym tomie serii. Odległa planeta, chwiejna równowaga pomiędzy rządzącymi tym terenem dwoma gangami i samotny wojownik z własnym kodeksem etycznym. Pytanie o to, kto pod koniec tej historii pozostanie przy życiu, jest pytaniem retorycznym. Znając filmową klasykę w zasadzie można też dość dokładnie przewidzieć kolejność wydarzeń. Gdzie tu zatem zabawa? Ot w dobrze narysowanej galerii starwarsowych kosmitów, niezłych dialogach, kilku fajnych nawiązaniach. Nic wielkiego, ale jak dla mnie wystarczy, by nie żałować lektury.
„Star Wars – Mroczne czasy: Niebieskie żniwa” Mick Harrison, Douglas Wheatley; Egmont Polska 2012