Dziś przede mną trudne zadanie. Jak zachęcić do czytania komiksu, który jest dziewiątym tomem serii i wiele z jego treści wynika z poprzednich ośmiu? Hmm... A jak po prostu powiem, że warto to mi uwierzycie?
Oczywiście najlepiej byłoby po prostu zacząć od pierwszego tomu i spokojnie dojść do tego dziewiątego. Tak polecam najbardziej. Wtedy można docenić (jak przy dobrym skomplikowanym serialu) ilość fałszywych tropów, dyskretnych lekkich podpowiedzi, których twórcy nam nie skąpili przez te lata, a które prowadzą do tej zaskakującej puenty. Bo ten album to w zasadzie puenta. Będzie jeszcze jeden – z czymś w rodzaju epilogu, ale to za kilka miesięcy.
Cały czas jeszcze nie napisałem o co chodzi. A jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o Gwiezdne Wojny. Seria Rycerze Starej Republiki jest osadzona blisko cztery tysiące lat przed wydarzeniami z filmów, a to odległość na tyle duża, że można fabularnie poszaleć. Oczywiście muszą być rycerze Jedi, świetlne miecze, problem niewolnictwa, Mandalorianie (to ci, na których wzorowano klony), ale poza tym scenarzysta może wprowadzać dużo nowych, własnych klocków i dowolnie je przestawiać. Seria ta opowiadała więc najpierw o młodym padawanie Jedi, którego niesłusznie oskarżono o morderstwo, i który stara się oczyścić z zarzutów. I po wielu przygodach (i tomach) udaje się. Teraz już na powrót przyjęty do Jedi i wręcz fetowany na Coruscant przekonuje się, że wiele postaci, które spotkał na swej drodze (przyjaciół i wrogów) niekoniecznie są tymi, za których się podawali. Zaskakujące zwroty akcji, niezłe żarty, sympatycznie nawiązania do innych tytułów Star Wars.
W tym zresztą jest chyba najciekawszy aspekt takich tytułów. Łatwo jest napisać co będzie dalej. Już trochę trudniej sensownie i logicznie pójść wstecz. A w dzisiejszej popkulturze pełnej kontynuacji i rozmaitych serii to zabieg coraz częstszy. Ba, wiele telewizyjnych seriali zbudowanych jest na retrospekcjach. Ich twórcy wrzucają nas od początku w sam środek akcji, a z czasem powoli dawkują sceny z przeszłości, które pozwalają nam lepiej zdefiniować bohaterów i ich motywy. Tyle, że zdarza się, że już wszystko pokazano, zdefiniowano, opowiedziano to, co wcześniej zaplanowali scenarzyści, a tytuł wciąż jest popularny i domaga się więcej. I tu właśnie wkraczają tacy cwani opowiadacze jak chociażby Miller. Wspomagani przez redaktorów pilnujacych koncepcji świata, którzy mówią – w tym okresie możesz skorzystać z takich postaci, takich wynalazków, to bohaterowie już wiedzą, a z tymi nie mają prawa się spotkać, bo poznają się dopiero w już opowiedzianej gdzie indziej historii, ale rozgrywajacej się kilka lat później. I trzeba kombinować.
I nie raz z takich kombinacji wychodzą znacznie ciekawsze dzieła niż te pisane bez żadnych ograniczeń fabularnych. Tak też zdarzyło się parę razy w uniwersum Gwiezdnych Wojen. „Demon” nie ma wielu ograniczeń – wszak dzieje się na tysiące lat przed narodzinami Dartha Vadera czy księżniczki Leii. Ale i tak powstało już kilka historii dziejących się wcześniej niż seria „Rycerze Starej Republiki” i ten album ciekawie do nich nawiązuje.
Słowem – nie jest to najlepszy komiks na rozpoczęcie swej gwiezdnowojennej przygody, ale jak już się rozkręcicie (albo już jesteśmy rozkręceni) to warto.
„Star Wars – Rycerze Starej Republiki: Demon” John Jackson Miller, Brian Ching; Egmont Polska 2012
Cały czas jeszcze nie napisałem o co chodzi. A jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o Gwiezdne Wojny. Seria Rycerze Starej Republiki jest osadzona blisko cztery tysiące lat przed wydarzeniami z filmów, a to odległość na tyle duża, że można fabularnie poszaleć. Oczywiście muszą być rycerze Jedi, świetlne miecze, problem niewolnictwa, Mandalorianie (to ci, na których wzorowano klony), ale poza tym scenarzysta może wprowadzać dużo nowych, własnych klocków i dowolnie je przestawiać. Seria ta opowiadała więc najpierw o młodym padawanie Jedi, którego niesłusznie oskarżono o morderstwo, i który stara się oczyścić z zarzutów. I po wielu przygodach (i tomach) udaje się. Teraz już na powrót przyjęty do Jedi i wręcz fetowany na Coruscant przekonuje się, że wiele postaci, które spotkał na swej drodze (przyjaciół i wrogów) niekoniecznie są tymi, za których się podawali. Zaskakujące zwroty akcji, niezłe żarty, sympatycznie nawiązania do innych tytułów Star Wars.
W tym zresztą jest chyba najciekawszy aspekt takich tytułów. Łatwo jest napisać co będzie dalej. Już trochę trudniej sensownie i logicznie pójść wstecz. A w dzisiejszej popkulturze pełnej kontynuacji i rozmaitych serii to zabieg coraz częstszy. Ba, wiele telewizyjnych seriali zbudowanych jest na retrospekcjach. Ich twórcy wrzucają nas od początku w sam środek akcji, a z czasem powoli dawkują sceny z przeszłości, które pozwalają nam lepiej zdefiniować bohaterów i ich motywy. Tyle, że zdarza się, że już wszystko pokazano, zdefiniowano, opowiedziano to, co wcześniej zaplanowali scenarzyści, a tytuł wciąż jest popularny i domaga się więcej. I tu właśnie wkraczają tacy cwani opowiadacze jak chociażby Miller. Wspomagani przez redaktorów pilnujacych koncepcji świata, którzy mówią – w tym okresie możesz skorzystać z takich postaci, takich wynalazków, to bohaterowie już wiedzą, a z tymi nie mają prawa się spotkać, bo poznają się dopiero w już opowiedzianej gdzie indziej historii, ale rozgrywajacej się kilka lat później. I trzeba kombinować.
I nie raz z takich kombinacji wychodzą znacznie ciekawsze dzieła niż te pisane bez żadnych ograniczeń fabularnych. Tak też zdarzyło się parę razy w uniwersum Gwiezdnych Wojen. „Demon” nie ma wielu ograniczeń – wszak dzieje się na tysiące lat przed narodzinami Dartha Vadera czy księżniczki Leii. Ale i tak powstało już kilka historii dziejących się wcześniej niż seria „Rycerze Starej Republiki” i ten album ciekawie do nich nawiązuje.
Słowem – nie jest to najlepszy komiks na rozpoczęcie swej gwiezdnowojennej przygody, ale jak już się rozkręcicie (albo już jesteśmy rozkręceni) to warto.
„Star Wars – Rycerze Starej Republiki: Demon” John Jackson Miller, Brian Ching; Egmont Polska 2012