Powieść w listach. Mogło by się wydawać, że w dzisiejszych czasach to anachronizm niczym peruki w "Niebezpiecznych związkach". Niekoniecznie.
Choć pewnie dziś "Charlie" miałby inną formułę. Może maili, może postów na Facebooku, ale napisana w 1999 r. a rozgrywająca się jeszcze kilka lat wcześniej powieść (org. tytuł "The Perks of Being Wallflower") to seria listów gdzieś w przestrzeń. Listów do nieznajomego, w których pewien nastolatek opisuje swe wchodzenie w dorosłość. Nastolatek dość skomplikowany (a może z perspektywy dorosłości każdy nastolatek jest skomplikowany) i pełen miotających nim emocji. Mamy więc szkolne traumy, szkolne fascynacje, rozkwitający talent literacki, problemy w domu, pierwsze zauroczenia, pierwsze doświadczenia, dużo tego...
Problem z powieściami o nastolatkach polega na tym, że albo są dla młodych czytelników, czyli grzeczne, sympatyczne i szerokim łukiem omijające większość problemów, albo są szczere, boleśnie szczere i wtedy często nie wiemy co z tym zrobić. Ta powieść jest szczera.
Przez chwilę zastanowiłem się nad tym, co napisałem i chyba wreszcie dostrzegłem problem. "Charlie" to dobra powieść. Tym będzie o niej głośniej, że powstała właśnie jej ekranizacja, a jedną z głównych ról gra tam Emma Watson (Hermiona z "Harry'ego Pottera"), więc sporo nastolatków będzie chciało to obejrzeć, a część z nich też przeczytać pierwowzór. I stąd właśnie ta książka w moich rękach. Przeczytałem ten niewielki tomik w ramach rodzicielskiej odpowiedzialności – chciałem zdecydować, czy moja dwunastoletnia córka może coś takiego wziąć w ręce. I uznałem, że może jeszcze z rok/dwa powinna poczekać. Tak by dorosła przynajmniej do wieku bohatera i narratora tej historii. Bo szczera proza o nastolatkach jest wbrew całej potężnej machinie masowej kultury dla nieletnich, która zakłada równanie w górę. Czytanie i oglądanie historii o jedną generację wyżej. Ci z gimnazjum chcą fabuł o licealistach, ci z podstawówki o gimnazjalistach itd. Świadomi tego twórcy (najbardziej ci z Disney'a) tworzą więc tony historii grzecznych, jałowych i sympatycznych, które mogą obejrzeć nawet przedszkolaki. Pamiętam, jakim szokiem było dla mnie gdy zorientowałem się patrząc na trybuny podczas "High School Musical on Ice" (nie pytajcie co tam robiłem), że zdecydowana większość widowni to roześmiane maluchy, które nie chodzą jeszcze nawet do podstawówki, a co dopiero mówić o High School.
W efekcie dla bezpieczeństwa maluchów medialny, kulturowy wizerunek nastolatków to urocze infantylne stworki bez większych problemów z seksem, narkotykami czy alienacją. I często zapominamy jak jest naprawdę - łatwiej wierzyć w taki lukrowany obrazek. Może dobrze więc mieć gdzieś na półce takiego "Charliego", tak ku pamięci.
"Charlie" Stephen Chbosky; REMI 2011
Problem z powieściami o nastolatkach polega na tym, że albo są dla młodych czytelników, czyli grzeczne, sympatyczne i szerokim łukiem omijające większość problemów, albo są szczere, boleśnie szczere i wtedy często nie wiemy co z tym zrobić. Ta powieść jest szczera.
Przez chwilę zastanowiłem się nad tym, co napisałem i chyba wreszcie dostrzegłem problem. "Charlie" to dobra powieść. Tym będzie o niej głośniej, że powstała właśnie jej ekranizacja, a jedną z głównych ról gra tam Emma Watson (Hermiona z "Harry'ego Pottera"), więc sporo nastolatków będzie chciało to obejrzeć, a część z nich też przeczytać pierwowzór. I stąd właśnie ta książka w moich rękach. Przeczytałem ten niewielki tomik w ramach rodzicielskiej odpowiedzialności – chciałem zdecydować, czy moja dwunastoletnia córka może coś takiego wziąć w ręce. I uznałem, że może jeszcze z rok/dwa powinna poczekać. Tak by dorosła przynajmniej do wieku bohatera i narratora tej historii. Bo szczera proza o nastolatkach jest wbrew całej potężnej machinie masowej kultury dla nieletnich, która zakłada równanie w górę. Czytanie i oglądanie historii o jedną generację wyżej. Ci z gimnazjum chcą fabuł o licealistach, ci z podstawówki o gimnazjalistach itd. Świadomi tego twórcy (najbardziej ci z Disney'a) tworzą więc tony historii grzecznych, jałowych i sympatycznych, które mogą obejrzeć nawet przedszkolaki. Pamiętam, jakim szokiem było dla mnie gdy zorientowałem się patrząc na trybuny podczas "High School Musical on Ice" (nie pytajcie co tam robiłem), że zdecydowana większość widowni to roześmiane maluchy, które nie chodzą jeszcze nawet do podstawówki, a co dopiero mówić o High School.
W efekcie dla bezpieczeństwa maluchów medialny, kulturowy wizerunek nastolatków to urocze infantylne stworki bez większych problemów z seksem, narkotykami czy alienacją. I często zapominamy jak jest naprawdę - łatwiej wierzyć w taki lukrowany obrazek. Może dobrze więc mieć gdzieś na półce takiego "Charliego", tak ku pamięci.
"Charlie" Stephen Chbosky; REMI 2011