W świecie idealnym, pracownik pochodziłby (genetycznie) od i należał (społecznie) do gatunku „homo racionalis”. Jako przedstawiciel tego gatunku rozumiałby, że oszczędzanie jest koncepcją słuszną, a nawet konieczną.
Na szczęście Polska, której obywatele byliby w stanie dzięki oszczędnościom uniezależnić się od ofiarności oraz ewentualnej OFErmowatości państwa, może istnieć jedynie w sennych marzeniach ministra Jacka Rostowskiego, jako ukojenie dla jego sponiewieranych teraźniejszością zmysłów. Dlaczego „na szczęście?”, To proste - ponieważ świat idealny jest równie zaskakujący i ciekawy, co kolejny remake świątecznego przeboju „Last Christmas”. Patrząc na rzecz z tej perspektywy należy się cieszyć, że co roku dorabiamy się solidnego deficytu, pieniędzy jak nie było, tak nie ma, strefa euro w ramach pogłębionej integracji planuje popełnić grupowe samobójstwo, a emeryci… No cóż emeryci na złość wszelkim optymistycznym założeniom podpisali ze śmiercią pakt o odroczeniu zapadalności wzajemnych zobowiązań.
Nad ostatnią kwestią warto się chwilę zastanowić, bo chociaż sprawa wydawała się zamknięta to „wesołe życie staruszka” pozostaje typową ludową przyśpiewką. Chociaż melodia wpada w ucho, nikt już nie wie o co tak naprawdę chodzi. W ciągu kilku ostatnich tygodni o OFE mówił już każdy, kto czuł, że akurat ma ochotę otworzyć usta. Mimo to, ciężko pozbyć się wrażenia, że większość osób nie do końca zdaje sobie sprawę, o co tyle szumu. Zatem, po kolei.
W 1999 r. rząd Jerzego Buzka odkrył, że (długo)wieczni staruszkowie stanowią obciążenie dla budżetu państwa i portfeli przyszłych pokoleń. Aby uwolnić podatników od demograficznych zmartwień, władza postanowiła przywołać na ratunek tęgie ekonomiczne głowy. A tęgie głowy podumały – i wydumały, by dodać do systemu repartycyjnego system kapitałowy, łącząc (za pomocą myślnika) oba podejścia w jedną spójną koncepcję. W ten sposób, na grzbiecie tzw. drugiego filara wjechały na rynek Otwarte Fundusze Emerytalne (OFE).
Odtąd składki pracowników nie trafiały już w całości do kieszeni bieżących emerytów (system repartycyjny), ale były w części (7,3 proc.) zapisywane na indywidualnych kontach, którymi do dziś zarządzają prywatne firmy (system kapitałowy – czyli OFE). W bagnie deficytów i problemów z wypłacalnością, fundusze inwestujące w aktywa finansowe o ograniczonym z góry poziomie ryzyka są niczym jeździec na białym koniu, który broni zgromadzonych oszczędności przed ministrami finansów. Cóż za ulga, prawda? Niestety nie jest tak pięknie.
Pieniądze, którymi zarządza OFE, nie czekają biernie na to by powrócić do naszego portfela. Fundusze wykorzystując nasze złotówki wykonują tysiące operacji, które z założenia mają pomnażać kapitał na naszym koncie. I bardzo słusznie. W dłuższej perspektywie, my mamy więcej pieniędzy. A OFE? Dla nich sukces w zakresie lokowania środków finansowych, wyrażony wysokimi stopami zwrotu z inwestycji, to nic innego jak gwarancja pozyskania przyszłych klientów. No i parę złotych zysku.
Czym są owe tajemnicze „aktywa finansowe”, które mają zwiększyć wartość naszej przyszłej emerytury? Wszystko określone jest ustawowo – dokładnie i bez wyobraźni.
Warto bowiem wiedzieć, że 60 proc. środków, które (po pobraniu wszelkich opłat) zostają na naszym koncie w OFE musi być zainwestowane w obligacje państwowe. Dlaczego? Bo w przeciwieństwie do akcji, które stanowią około 30 proc. portfela inwestycyjnego każdego funduszu, obligacje Skarbu Państwa to papiery o niezwykle niskim ryzyku niewypłacalności. Mówiąc po ludzku – to papiery bezpieczne. Państwo przecież nie zbankrutuje. Prawda? Prawda?! Skupmy się jednak na samym mechanizmie.
Pensja przeciętnego pracownika jest co miesiąc pomniejszana o wartość składki na ubezpieczenie emerytalne. 19,22 proc. wypracowanych w pocie czoła złotówek przekazywanych jest regularnie do ZUS-u, który odpowiednią część (dotychczas 7,3 proc.) przesyła dalej, do wybranego przez pracownika OFE. Za 60 proc. tej sumy OFE kupuje obligacje państwa, czyli oddaje owe wypracowane w pocie czoła złotówki państwu w zamian za obietnicę, że złotówki te zostaną w odpowiednim momencie zwrócone wraz z odsetkami jako nagrodą za powierzenie naszych środków państwu. Zrozumienie powyższego mechanizmu jest szczególnie ważne w kontekście ostatnich słów premiera, który powiedział, że „rząd musiałby pożyczyć kolejne 200 mld zł w ciągu 10 lat, żeby utrzymać system OFE”.
Wypowiedź Donalda Tuska wpisuje się w często wygłaszany pogląd, zgodnie z którym rząd musi pożyczać pieniądze, aby wykupić nabyte przez OFE obligacje. To trochę tak, jak gdyby oskarżać wierzyciela o to, że na spłatę długu, który mamy wobec niego, musimy zaciągnąć kolejny kredyt. Gdyby pieniądze otrzymywane przez państwo z naszych pensji były rozsądnie inwestowane, a nie przekazywane na spłatę innych, wcześniejszych zobowiązań wobec OFE, reforma systemu emerytalnego nie byłaby aż takim obciążeniem dla finansów publicznych. Mogłoby się nawet okazać, że system ten działa całkiem nieźle.
Skoro jednak nieźle nie jest, przyjęcie przez Sejm ustawy przewidującej zmniejszenie składki przekazywanej do OFE z 7,3 proc. do 2,3 proc. (oraz jej podniesienie w 2017 do 3,5 proc.) wydaje się słusznym posunięciem. Płacenie za przekładanie pieniędzy z kieszeni do kieszeni nie ma bowiem nie tylko ekonomicznego, ale w ogóle żadnego sensu. Nie zmienia to jednak faktu, że zmiana wielkości składki nie rozwiąże problemów polskiego systemu emerytalnego. Rząd powinien dążyć do zmniejszenia prowizji pobieranej przez OFE, przyznać funduszom zgodę na inwestowanie całości pozostawionych w nich 2,3 proc. składki w akcje, powinien wyrównać i wydłużyć wiek emerytalny, zreformować KRUS, emerytury dla służb mundurowych itd., itp.
Z drugiej strony, nawet te wyżej wymienione „reformy” nadal będą tylko malowaniem ściany w nadziei, że rozrastający się grzyb sam zniknie. Fasada owszem, wyda się ładniejsza, ale środek będzie gnił w najlepsze. System emerytalny potrzebuje solidnego przemeblowania – a to z tego powodu, że zmieniają się proporcje między rosnącą liczbą emerytów, a malejącą liczbą pracujących, którzy muszą ich utrzymywać. Przykład państw wysokorozwiniętych wyraźnie pokazuje, że kraje bogatsze muszą zmagać się z problemem starzejącego się społeczeństwa. Państwo będzie miało coraz większy problem, żeby utrzymać rosnącą rzeszę emerytów. Co z tym fantem zrobić?
Po pierwsze można pokusić się o odwrócenie trendów demograficznych i promowanie przyrostu naturalnego, wspierając jednocześnie wzrost gospodarczy. Po drugie - rząd mógłby oddać obywatelom zabierane dotychczas pieniądze, przekazując im również odpowiedzialność za przyszłe emerytury. Niestety, wprowadzenie prostej zasady „jak sobie pościelisz tak się wyśpisz”, mogłoby okazać się w Polsce trudne. W przypadku wygrania na giełdzie miliona złotych nikt nie pomyśli o tym, by połowę z dobrego serca oddać państwu. Jednocześnie większość Polaków jest gotowych domagać się od tego samego państwa pełnego odszkodowania za przegraną na tej samej giełdzie. Szczególnie jeśli straty są duże, a poszkodowani zdeterminowani. Innymi słowy ludzie mają tendencję do poszanowania umów, które świadomie zawarli przeważnie wtedy, gdy są one dla nich korzystne.
Trochę szkoda, że dyskusja dotycząca dalszej reformy systemu emerytalnego oscyluje głównie wokół wielkości składki przekazywanej do OFE oraz personalnych zagrywek kilku polityków i ekonomistów. Przydałoby się, w ramach zwykłej (a może właśnie niezwykłej) uczciwości, chociaż raz nazwać rzeczy po imieniu. System kapitałowy owszem sprawdza się, ale w określonych warunkach. Jednym z nich jest konsekwencja. Niestety, ręce polskich polityków, chociaż pozornie wyciągnięte ku wyborcom, pozostają związane perspektywą kolejnej kadencji.
Nad ostatnią kwestią warto się chwilę zastanowić, bo chociaż sprawa wydawała się zamknięta to „wesołe życie staruszka” pozostaje typową ludową przyśpiewką. Chociaż melodia wpada w ucho, nikt już nie wie o co tak naprawdę chodzi. W ciągu kilku ostatnich tygodni o OFE mówił już każdy, kto czuł, że akurat ma ochotę otworzyć usta. Mimo to, ciężko pozbyć się wrażenia, że większość osób nie do końca zdaje sobie sprawę, o co tyle szumu. Zatem, po kolei.
W 1999 r. rząd Jerzego Buzka odkrył, że (długo)wieczni staruszkowie stanowią obciążenie dla budżetu państwa i portfeli przyszłych pokoleń. Aby uwolnić podatników od demograficznych zmartwień, władza postanowiła przywołać na ratunek tęgie ekonomiczne głowy. A tęgie głowy podumały – i wydumały, by dodać do systemu repartycyjnego system kapitałowy, łącząc (za pomocą myślnika) oba podejścia w jedną spójną koncepcję. W ten sposób, na grzbiecie tzw. drugiego filara wjechały na rynek Otwarte Fundusze Emerytalne (OFE).
Odtąd składki pracowników nie trafiały już w całości do kieszeni bieżących emerytów (system repartycyjny), ale były w części (7,3 proc.) zapisywane na indywidualnych kontach, którymi do dziś zarządzają prywatne firmy (system kapitałowy – czyli OFE). W bagnie deficytów i problemów z wypłacalnością, fundusze inwestujące w aktywa finansowe o ograniczonym z góry poziomie ryzyka są niczym jeździec na białym koniu, który broni zgromadzonych oszczędności przed ministrami finansów. Cóż za ulga, prawda? Niestety nie jest tak pięknie.
Pieniądze, którymi zarządza OFE, nie czekają biernie na to by powrócić do naszego portfela. Fundusze wykorzystując nasze złotówki wykonują tysiące operacji, które z założenia mają pomnażać kapitał na naszym koncie. I bardzo słusznie. W dłuższej perspektywie, my mamy więcej pieniędzy. A OFE? Dla nich sukces w zakresie lokowania środków finansowych, wyrażony wysokimi stopami zwrotu z inwestycji, to nic innego jak gwarancja pozyskania przyszłych klientów. No i parę złotych zysku.
Czym są owe tajemnicze „aktywa finansowe”, które mają zwiększyć wartość naszej przyszłej emerytury? Wszystko określone jest ustawowo – dokładnie i bez wyobraźni.
Warto bowiem wiedzieć, że 60 proc. środków, które (po pobraniu wszelkich opłat) zostają na naszym koncie w OFE musi być zainwestowane w obligacje państwowe. Dlaczego? Bo w przeciwieństwie do akcji, które stanowią około 30 proc. portfela inwestycyjnego każdego funduszu, obligacje Skarbu Państwa to papiery o niezwykle niskim ryzyku niewypłacalności. Mówiąc po ludzku – to papiery bezpieczne. Państwo przecież nie zbankrutuje. Prawda? Prawda?! Skupmy się jednak na samym mechanizmie.
Pensja przeciętnego pracownika jest co miesiąc pomniejszana o wartość składki na ubezpieczenie emerytalne. 19,22 proc. wypracowanych w pocie czoła złotówek przekazywanych jest regularnie do ZUS-u, który odpowiednią część (dotychczas 7,3 proc.) przesyła dalej, do wybranego przez pracownika OFE. Za 60 proc. tej sumy OFE kupuje obligacje państwa, czyli oddaje owe wypracowane w pocie czoła złotówki państwu w zamian za obietnicę, że złotówki te zostaną w odpowiednim momencie zwrócone wraz z odsetkami jako nagrodą za powierzenie naszych środków państwu. Zrozumienie powyższego mechanizmu jest szczególnie ważne w kontekście ostatnich słów premiera, który powiedział, że „rząd musiałby pożyczyć kolejne 200 mld zł w ciągu 10 lat, żeby utrzymać system OFE”.
Wypowiedź Donalda Tuska wpisuje się w często wygłaszany pogląd, zgodnie z którym rząd musi pożyczać pieniądze, aby wykupić nabyte przez OFE obligacje. To trochę tak, jak gdyby oskarżać wierzyciela o to, że na spłatę długu, który mamy wobec niego, musimy zaciągnąć kolejny kredyt. Gdyby pieniądze otrzymywane przez państwo z naszych pensji były rozsądnie inwestowane, a nie przekazywane na spłatę innych, wcześniejszych zobowiązań wobec OFE, reforma systemu emerytalnego nie byłaby aż takim obciążeniem dla finansów publicznych. Mogłoby się nawet okazać, że system ten działa całkiem nieźle.
Skoro jednak nieźle nie jest, przyjęcie przez Sejm ustawy przewidującej zmniejszenie składki przekazywanej do OFE z 7,3 proc. do 2,3 proc. (oraz jej podniesienie w 2017 do 3,5 proc.) wydaje się słusznym posunięciem. Płacenie za przekładanie pieniędzy z kieszeni do kieszeni nie ma bowiem nie tylko ekonomicznego, ale w ogóle żadnego sensu. Nie zmienia to jednak faktu, że zmiana wielkości składki nie rozwiąże problemów polskiego systemu emerytalnego. Rząd powinien dążyć do zmniejszenia prowizji pobieranej przez OFE, przyznać funduszom zgodę na inwestowanie całości pozostawionych w nich 2,3 proc. składki w akcje, powinien wyrównać i wydłużyć wiek emerytalny, zreformować KRUS, emerytury dla służb mundurowych itd., itp.
Z drugiej strony, nawet te wyżej wymienione „reformy” nadal będą tylko malowaniem ściany w nadziei, że rozrastający się grzyb sam zniknie. Fasada owszem, wyda się ładniejsza, ale środek będzie gnił w najlepsze. System emerytalny potrzebuje solidnego przemeblowania – a to z tego powodu, że zmieniają się proporcje między rosnącą liczbą emerytów, a malejącą liczbą pracujących, którzy muszą ich utrzymywać. Przykład państw wysokorozwiniętych wyraźnie pokazuje, że kraje bogatsze muszą zmagać się z problemem starzejącego się społeczeństwa. Państwo będzie miało coraz większy problem, żeby utrzymać rosnącą rzeszę emerytów. Co z tym fantem zrobić?
Po pierwsze można pokusić się o odwrócenie trendów demograficznych i promowanie przyrostu naturalnego, wspierając jednocześnie wzrost gospodarczy. Po drugie - rząd mógłby oddać obywatelom zabierane dotychczas pieniądze, przekazując im również odpowiedzialność za przyszłe emerytury. Niestety, wprowadzenie prostej zasady „jak sobie pościelisz tak się wyśpisz”, mogłoby okazać się w Polsce trudne. W przypadku wygrania na giełdzie miliona złotych nikt nie pomyśli o tym, by połowę z dobrego serca oddać państwu. Jednocześnie większość Polaków jest gotowych domagać się od tego samego państwa pełnego odszkodowania za przegraną na tej samej giełdzie. Szczególnie jeśli straty są duże, a poszkodowani zdeterminowani. Innymi słowy ludzie mają tendencję do poszanowania umów, które świadomie zawarli przeważnie wtedy, gdy są one dla nich korzystne.
Trochę szkoda, że dyskusja dotycząca dalszej reformy systemu emerytalnego oscyluje głównie wokół wielkości składki przekazywanej do OFE oraz personalnych zagrywek kilku polityków i ekonomistów. Przydałoby się, w ramach zwykłej (a może właśnie niezwykłej) uczciwości, chociaż raz nazwać rzeczy po imieniu. System kapitałowy owszem sprawdza się, ale w określonych warunkach. Jednym z nich jest konsekwencja. Niestety, ręce polskich polityków, chociaż pozornie wyciągnięte ku wyborcom, pozostają związane perspektywą kolejnej kadencji.