Chociaż Wielkanoc zbliża się wielkimi krokami, a Kościół nie zmienił swojego stanowiska wobec pogańskich praktyk, rząd najwyraźniej nie traktuje kwestii wiecznego zbawienia priorytetowo. Oczywiście nie wiadomo jeszcze czy Platforma będzie wróżyć ze szklanej kuli, odczytywać symbole z fusów, czy układać tarota, ale jedno jest pewne – do swoich licznych zalet politycy Platformy chcą dopisać jeszcze jedną umiejętność: przewidywanie przyszłości.
Jak bowiem inaczej, niż nagłym odkryciem umiejętności jasnowidzenia, można wytłumaczyć informację podaną przez premiera, że rząd zamierza uchwalić budżet na 2012 r. jeszcze przed wakacjami? Co więcej może się okazać, że będzie to jedna z tych obietnic, które rządowi uda się zrealizować – i to zrealizować na czas!
W ostatnich dniach marca Donald Tusk tłumaczył w Brukseli, że propozycja rządu dotycząca wcześniejszego uchwalenia budżetu na przyszły rok wynika z troski o właściwe wywiązanie się z tegorocznych obowiązków, a konkretnie z jednego obowiązku - objęcia przez Polskę prezydencji w Unii Europejskiej. Odhaczenie budżetu z listy „rzeczy do zrobienia” już w lipcu miałoby, zdaniem premiera, pozwolić posłom pozostać „w większej dyspozycji wobec państwa polskiego”. Zgodnie z zaproponowanym przez rząd harmonogramem, projekt budżetu ma trafić do Sejmu na wiosnę, tak by pod koniec czerwca można było głosować nad jego ostateczną wersją.
Chociaż pomysł jest, delikatnie mówiąc, awangardowy, proces legislacyjny nabiera tempa. Nieco ponad tydzień temu, 5 kwietnia, Rada Ministrów przyjęła tzw. „założenia projektu budżetu państwa na rok 2012”. W dokumencie możemy znaleźć między innymi informacje dotyczące planowanego bezrobocia, wzrostu gospodarczego, inwestycji rządowych, przewidywanych konsekwencji zastosowania słynnej reguły wydatkowej, itd. Czy opublikowane prognozy należy traktować poważnie? Czy w czasach gdy światowa gospodarka co chwilę drży w posadach można planować budżet z prawie rocznym wyprzedzeniem? Skoro się planuje – to pewnie można. Pytanie tylko w jakim celu i z jakim skutkiem.
Optymista uznałby pewnie, że członkowie rządu są po prostu bardzo pracowici i planują swój czas tak, aby sumiennie stawić czoła wszystkim czekającym ich wyzwaniom. Są doskonale zorientowani w sytuacji makroekonomicznej kraju, która (co potwierdzają rzetelnie zgromadzone przez nich dane) jest na tyle stabilna, że pozwala na wdrożenie od dawna przygotowywanych planów – zarówno naprawy finansów publicznych, jak i rozwoju polskiej gospodarki.
W Polsce nie brakuje jednak pesymistów. A pesymista rozważyłby co najmniej dwa scenariusze. Pierwszy scenariusz zakłada, że wakacyjny budżet na 2012 r. spełnia rolę idealnego środka uspokajającego, który podany przez rząd w odpowiednim czasie ukoi, delikatnie otumani i wyciszy zaniepokojonych stanem publicznym obywateli. Rozpatrując drugi scenariusz pesymista uznałby pewnie, że budżet będzie uchwalony przed wakacjami po to, aby informacje, które mogłyby wywołać niepożądane poruszenie, nie wyszły na jaw w gorącym okresie przedwyborczym. Ze scenariuszami tymi pesymista miałby jednak pewien problem – są one bowiem oparte na niezgodnym z jego naturą, optymistycznym przeświadczeniu, że stan gospodarka w ogóle polskie społeczeństwo obchodzi. Tak czy inaczej, z perspektywy naszego pesymisty, rząd albo wpycha sobie do rękawa wyborczego asa, albo stara się zamieść zgromadzone przez ostatnie cztery lata brudy pod dywan. Warto przy tym zwrócić uwagę, że w obu przypadkach budżet ma jedną, ważną cechę - wątpliwą wartość merytoryczną. Bo skoro sami politycy twierdzą, że większość mierników, które w normalnym trybie pracy są podstawą założeń budżetowych, ukazuje się dopiero w sierpniu, to czy budżet zaplanowany na przełomie kwietnia i maja, a uchwalony pod koniec czerwca nie będzie oparty na pobożnych życzeniach?
Członkowie Sejmu nie wychodzą przed szereg. Wszyscy przecierają oczy ze zdziwienia, ale na sprawę patrzą przez pryzmat partyjnej przynależności. Niektórzy politycy opozycji uważają, że rząd chce podrzucić „kukułcze jajo” następnej ekipie, która będzie musiała tłumaczyć się wyborcom z nie swoich obietnic. Ich sprzeciw jest nawet zrozumiały - przecież i tak będą mieli dużo pracy z niewywiązywaniem się z własnych zobowiązań. Inni są przekonani, że taki dokument będzie jedynie zapisem na papierze, mającym mniej więcej taki związek z rzeczywistością jak fabuła „Mody na sukces”. Są też tacy, którzy koncyliacyjnie twierdzą, że oczywiście da się ten budżet uchwalić, ale może warto byłoby nad nim trochę popracować? Strona rządowa cierpliwie tłumaczy, że trzeba się skupić na prezydencji, że uchroni się finanse publiczne od wyborczych batalii itd. Są i radykałowie - jedni sprawdzają, czy aby na pewno budżet jest „prawdziwym Polakiem”, a drudzy chcieliby zaplanować budżet już na 2013 rok.
Najbardziej troskliwa i humanitarna była jednak wypowiedź samego premiera, który przyznał, że rozumie, iż „nie wszyscy posłowie mają ochotę pracować tydzień w tydzień”, ale zapewnił, że zwróci się w tej sprawie do marszałka Sejmu. Tusk podkreślał również znaczenie polskiej prezydencji w UE, która będąc „pewną racją państwową każe rządowi preferować szybszą i intensywniejszą pracę nad budżetem”. Skoro jednak racja jest taka ważna, to może w ramach pozostawania w większej dyspozycji wobec państwa polskiego posłowie nie tylko powinni pracować tydzień w tydzień, ale może skróciliby nieco również swoje sierpniowe wakacje? A może należałoby projekt budżetu zatwierdzić w czerwcu, jako gotowy do uchwalenia w tradycyjnym terminie, ale z zastrzeżeniem możliwości zmiany zapisów jedynie w przypadku wystąpienia określonych okoliczności, np. opublikowania nowych, istotnych danych?
Pewnie można byłoby tak postąpić, ale przecież najważniejsze jest, by sprawa budżetu nie zaprzątała nikomu głowy w gorącym okresie wyborczym. W trakcie kampanii nie będzie czasu na zajmowanie się takimi błahostkami. Przed wyborami trzeba będzie podjąć wiele innych merytorycznych kwestii – kto się podpisuje z błędami, kto komu nie podał ręki, kto komu rękę mył i przede wszystkim czy to mydło było z Biedronki.
A budżet? Papier przyjmie wszystko.
W ostatnich dniach marca Donald Tusk tłumaczył w Brukseli, że propozycja rządu dotycząca wcześniejszego uchwalenia budżetu na przyszły rok wynika z troski o właściwe wywiązanie się z tegorocznych obowiązków, a konkretnie z jednego obowiązku - objęcia przez Polskę prezydencji w Unii Europejskiej. Odhaczenie budżetu z listy „rzeczy do zrobienia” już w lipcu miałoby, zdaniem premiera, pozwolić posłom pozostać „w większej dyspozycji wobec państwa polskiego”. Zgodnie z zaproponowanym przez rząd harmonogramem, projekt budżetu ma trafić do Sejmu na wiosnę, tak by pod koniec czerwca można było głosować nad jego ostateczną wersją.
Chociaż pomysł jest, delikatnie mówiąc, awangardowy, proces legislacyjny nabiera tempa. Nieco ponad tydzień temu, 5 kwietnia, Rada Ministrów przyjęła tzw. „założenia projektu budżetu państwa na rok 2012”. W dokumencie możemy znaleźć między innymi informacje dotyczące planowanego bezrobocia, wzrostu gospodarczego, inwestycji rządowych, przewidywanych konsekwencji zastosowania słynnej reguły wydatkowej, itd. Czy opublikowane prognozy należy traktować poważnie? Czy w czasach gdy światowa gospodarka co chwilę drży w posadach można planować budżet z prawie rocznym wyprzedzeniem? Skoro się planuje – to pewnie można. Pytanie tylko w jakim celu i z jakim skutkiem.
Optymista uznałby pewnie, że członkowie rządu są po prostu bardzo pracowici i planują swój czas tak, aby sumiennie stawić czoła wszystkim czekającym ich wyzwaniom. Są doskonale zorientowani w sytuacji makroekonomicznej kraju, która (co potwierdzają rzetelnie zgromadzone przez nich dane) jest na tyle stabilna, że pozwala na wdrożenie od dawna przygotowywanych planów – zarówno naprawy finansów publicznych, jak i rozwoju polskiej gospodarki.
W Polsce nie brakuje jednak pesymistów. A pesymista rozważyłby co najmniej dwa scenariusze. Pierwszy scenariusz zakłada, że wakacyjny budżet na 2012 r. spełnia rolę idealnego środka uspokajającego, który podany przez rząd w odpowiednim czasie ukoi, delikatnie otumani i wyciszy zaniepokojonych stanem publicznym obywateli. Rozpatrując drugi scenariusz pesymista uznałby pewnie, że budżet będzie uchwalony przed wakacjami po to, aby informacje, które mogłyby wywołać niepożądane poruszenie, nie wyszły na jaw w gorącym okresie przedwyborczym. Ze scenariuszami tymi pesymista miałby jednak pewien problem – są one bowiem oparte na niezgodnym z jego naturą, optymistycznym przeświadczeniu, że stan gospodarka w ogóle polskie społeczeństwo obchodzi. Tak czy inaczej, z perspektywy naszego pesymisty, rząd albo wpycha sobie do rękawa wyborczego asa, albo stara się zamieść zgromadzone przez ostatnie cztery lata brudy pod dywan. Warto przy tym zwrócić uwagę, że w obu przypadkach budżet ma jedną, ważną cechę - wątpliwą wartość merytoryczną. Bo skoro sami politycy twierdzą, że większość mierników, które w normalnym trybie pracy są podstawą założeń budżetowych, ukazuje się dopiero w sierpniu, to czy budżet zaplanowany na przełomie kwietnia i maja, a uchwalony pod koniec czerwca nie będzie oparty na pobożnych życzeniach?
Członkowie Sejmu nie wychodzą przed szereg. Wszyscy przecierają oczy ze zdziwienia, ale na sprawę patrzą przez pryzmat partyjnej przynależności. Niektórzy politycy opozycji uważają, że rząd chce podrzucić „kukułcze jajo” następnej ekipie, która będzie musiała tłumaczyć się wyborcom z nie swoich obietnic. Ich sprzeciw jest nawet zrozumiały - przecież i tak będą mieli dużo pracy z niewywiązywaniem się z własnych zobowiązań. Inni są przekonani, że taki dokument będzie jedynie zapisem na papierze, mającym mniej więcej taki związek z rzeczywistością jak fabuła „Mody na sukces”. Są też tacy, którzy koncyliacyjnie twierdzą, że oczywiście da się ten budżet uchwalić, ale może warto byłoby nad nim trochę popracować? Strona rządowa cierpliwie tłumaczy, że trzeba się skupić na prezydencji, że uchroni się finanse publiczne od wyborczych batalii itd. Są i radykałowie - jedni sprawdzają, czy aby na pewno budżet jest „prawdziwym Polakiem”, a drudzy chcieliby zaplanować budżet już na 2013 rok.
Najbardziej troskliwa i humanitarna była jednak wypowiedź samego premiera, który przyznał, że rozumie, iż „nie wszyscy posłowie mają ochotę pracować tydzień w tydzień”, ale zapewnił, że zwróci się w tej sprawie do marszałka Sejmu. Tusk podkreślał również znaczenie polskiej prezydencji w UE, która będąc „pewną racją państwową każe rządowi preferować szybszą i intensywniejszą pracę nad budżetem”. Skoro jednak racja jest taka ważna, to może w ramach pozostawania w większej dyspozycji wobec państwa polskiego posłowie nie tylko powinni pracować tydzień w tydzień, ale może skróciliby nieco również swoje sierpniowe wakacje? A może należałoby projekt budżetu zatwierdzić w czerwcu, jako gotowy do uchwalenia w tradycyjnym terminie, ale z zastrzeżeniem możliwości zmiany zapisów jedynie w przypadku wystąpienia określonych okoliczności, np. opublikowania nowych, istotnych danych?
Pewnie można byłoby tak postąpić, ale przecież najważniejsze jest, by sprawa budżetu nie zaprzątała nikomu głowy w gorącym okresie wyborczym. W trakcie kampanii nie będzie czasu na zajmowanie się takimi błahostkami. Przed wyborami trzeba będzie podjąć wiele innych merytorycznych kwestii – kto się podpisuje z błędami, kto komu nie podał ręki, kto komu rękę mył i przede wszystkim czy to mydło było z Biedronki.
A budżet? Papier przyjmie wszystko.