Republikańsko-demokratyczny impas wreszcie się zakończył. Było niczym w hollywoodzkim filmie akcji - do ostatniej chwili nikt nie wiedział, czy gdy nastąpi "godzina zero" w powietrze wystrzelą fajerwerki, czy raczej pozłacane lufy inwestorskich rewolwerów. Na szczęście mówimy o Ameryce, a gdzie jak gdzie, ale tu happy endu zabraknąć nie mogło. Czy w przyszłości czeka nas sequel tego dramatu?
Zanim widmo niewypłacalności zajrzało Amerykanom w oczy, wszystko było proste. Kiedy Obamie, albo innemu prezydentowi USA brakowało dolarów na emerytury czy prowadzenie wojny - wówczas Departament Skarbu szybciutko drukował obligacje, sprzedawał je inwestorom krajowym i zagranicznym oraz obiecywał, że pożyczone pieniądze kiedyś (z naciskiem na „kiedyś”) odda. Sęk w tym, że Stany Zjednoczone mogły się zadłużać tylko do konkretnej sumy, ustalonej przez Kongres na poziomie – bagatela - 14,3 biliona dolarów.
Afera, która miała ostatnio swój grande finale , zaczęła się w maju, kiedy dług publiczny magiczną granicę 14 bilionów dolarów przekroczył. W tym momencie Departament Skarbu stracił możliwość uruchamiania maszynki do pożyczania pieniędzy (czyt. emisji obligacji), przynajmniej do momentu, wyrażenia przez Kongres zgody, na podniesienie limitu. Gdyby Kongres limitu nie podniósł, już 3 sierpnia nie byłoby z czego zapłacić emerytur dla 28 mln Amerykanów. Tylko w sierpniu Obamie i spółce zabrakłoby 134 miliardów dolarów - o tyle bowiem wydatki przewyższają planowane wpływy z podatków.
Od 1960 r. decyzję o zwiększeniu dopuszczalnego poziomu zadłużenia podejmowano w Stanach 78 razy. Tegoroczny show to preludium Republikanów przed zbliżającą się wielkimi krokami kampanią prezydencką, a uchwalony kompromis to gol strzelony do bramki Demokratów. Co prawda limit zostanie zostanie podniesiony o 2,1 bln dolarów (900 mld jeszcze w tym roku, reszta na początku przyszłego), ale Republikanie wymusili jednocześnie na Obamie 917 mld dolarów oszczędności w ciągu najbliższych dziesięciu lat. Chociaż w perspektywie dekady nie wydaje się to zbyt wiele, zaciskanie pasa na niecałym bilionie dolarów raczej się nie kończy. O dalszych cięciach ma do końca roku debatować specjalny komitet (kolejne 1,2 bln dolarów), a w razie braku porozumienia, wydatki zostaną zmniejszone z automatu. O zgłaszanych przez Demokratów (w tym Obamę) podwyżkach podatków nie ma oczywiście mowy - przynajmniej na razie. W końcu jak kompromis, to kompromis. "Wielkie koncerny i właściciele odrzutowców" wzywani przez prezydenta do odpowiedzialności mogą więc spać spokojnie.
Spać spokojnie mogą zresztą nie tylko oni – po otrzymaniu wieści z USA z ulgą odetchnęły i rynki finansowe, i nowa szefowa MFW, a także reszta świata, którą w ostatnich dniach trapiła perspektywa powtórki z kryzysu roku 2008. Widmo bankrutującej Ameryki, to wizja rodem z filmu katastroficznego. Nawet Chińczycy nie mogliby otwarcie świętować upadku Stanów Zjednoczonych, bo tak się składa, że dziś są oni jednym z największych pożyczkodawców USA.
Jak bankrutują państwa? Wbrew pozorom zupełnie normalnie, tak jak Polska i Meksyk w latach 90-tych, Rosja w 1998, Argentyna w 2001, Zimbabwe w 2006, Grecja niedawno i wiele, wiele innych państw w długiej historii świata. Bankructwo kraju różni się oczywiście od ogłoszenia upadłości firmy, czy osoby fizycznej - w praktyce, niewypłacalność państwa następuje wtedy, gdy kraj nie może już pożyczyć pieniędzy i nie ma z czego sfinansować najpilniejszych wydatków, ani wykupić starych obligacji. Co wtedy robi? Pozwala obywatelom umrzeć z głodu? Zamyka ministerstwa i zwalnia urzędników? Niekoniecznie.
Po pierwsze może pozwolić, żeby dług zjadła inflacja. Wówczas jednak zmniejsza się wartość nie tylko zaciągniętych zobowiązań, ale i zgromadzonych oszczędności. Dług realnie jest mniejszy, ale tracą na tym inwestorzy, którzy kupili obligacje i wszyscy posiadacze waluty tego kraju, co, jak łatwo się domyślić, może ich nieco sfrustrować.
Po drugie, zawsze pozostaje tzw. "restrukturyzacja długu" - słowo wytrych, używane wtedy, gdy państwo-bankrut stuka do instytucji finansowych o awaryjne parę groszy lub prosi wierzycieli o rozłożenie spłaty zadłużenia na dłuższy okres, ewentualnie o umorzenie części zobowiązań. Pokusa jest spora, bo kredytodawcy, wolą iść na ustępstwa, by odzyskać choć część kapitału, niż protestować z pustymi kieszeniami. Konsekwencje? Oprócz kilku dymisji i strajków, oba rozwiązania pozostawiają ślad w pamięci inwestorów, którzy w przyszłości dwa razy zastanowią się, czy pożyczyć kilka dolarów (euro, franków – niepotrzebne skreślić) takiemu zbankrutowanemu w przeszłości państwu. A jeśli pożyczyć - to na jaki procent (czyt. jak bardzo wysoki). I tu dochodzimy do ostatniego pytania.
Według prognoz na 2011 r. dług USA wyrażony jako procent PKB wyniesie około 104 proc., zadłużenie Grecji przekroczy 150 proc., Włoch 130 proc., a Japonia dawno już przekroczyła drugą setkę. Dlaczego więc Unia grozi palcem Polsce, która powoli zbliża się do konstytucyjnego progu 55 proc.? Przecież nawet w porównaniu z mniej zadłużonymi krajami (Hiszpania – zadłużona na 70 proc. PKB, Niemcy - na 76 proc., Wielka Brytania - na 84 proc, Francja - na 87 proc.) nadal wypadamy nieźle.
Rozwiązanie tej zagadki wiąże się z faktem, iż inwestor, który kupuje obligacje, musi ocenić ryzyko niewypłacalności kraju, który finansuje. Dla takiego inwestora, jak również dla agencji ratingowych i instytucji finansowych, polskie 55 proc. oznacza coś zupełnie innego, niż 55 proc. we Francji czy w Stanach Zjednoczonych. Granica "bezpieczeństwa" zależy między innymi od tego, jak dany kraj spłacał swoje zadłużenie w przeszłości oraz na jakim jest poziomie rozwoju. I tak, ze względu na umorzenie długów na początku lat 90-tych, Polsce (w porównaniu np. z USA) jest o wiele trudniej znaleźć nabywców na swoje obligacje, a za pożyczone pieniądze musi płacić drożej. Za to obligacje amerykańskie - pomimo lekkiego niesmaku, jaki zostawiła ostatnia przepychanka w Kongresie - rozejdą się jak świeże bułeczki. Przynajmniej dopóki inwestorzy nie przejdą na mniej ciężkostrawną dietę.
Afera, która miała ostatnio swój grande finale , zaczęła się w maju, kiedy dług publiczny magiczną granicę 14 bilionów dolarów przekroczył. W tym momencie Departament Skarbu stracił możliwość uruchamiania maszynki do pożyczania pieniędzy (czyt. emisji obligacji), przynajmniej do momentu, wyrażenia przez Kongres zgody, na podniesienie limitu. Gdyby Kongres limitu nie podniósł, już 3 sierpnia nie byłoby z czego zapłacić emerytur dla 28 mln Amerykanów. Tylko w sierpniu Obamie i spółce zabrakłoby 134 miliardów dolarów - o tyle bowiem wydatki przewyższają planowane wpływy z podatków.
Od 1960 r. decyzję o zwiększeniu dopuszczalnego poziomu zadłużenia podejmowano w Stanach 78 razy. Tegoroczny show to preludium Republikanów przed zbliżającą się wielkimi krokami kampanią prezydencką, a uchwalony kompromis to gol strzelony do bramki Demokratów. Co prawda limit zostanie zostanie podniesiony o 2,1 bln dolarów (900 mld jeszcze w tym roku, reszta na początku przyszłego), ale Republikanie wymusili jednocześnie na Obamie 917 mld dolarów oszczędności w ciągu najbliższych dziesięciu lat. Chociaż w perspektywie dekady nie wydaje się to zbyt wiele, zaciskanie pasa na niecałym bilionie dolarów raczej się nie kończy. O dalszych cięciach ma do końca roku debatować specjalny komitet (kolejne 1,2 bln dolarów), a w razie braku porozumienia, wydatki zostaną zmniejszone z automatu. O zgłaszanych przez Demokratów (w tym Obamę) podwyżkach podatków nie ma oczywiście mowy - przynajmniej na razie. W końcu jak kompromis, to kompromis. "Wielkie koncerny i właściciele odrzutowców" wzywani przez prezydenta do odpowiedzialności mogą więc spać spokojnie.
Spać spokojnie mogą zresztą nie tylko oni – po otrzymaniu wieści z USA z ulgą odetchnęły i rynki finansowe, i nowa szefowa MFW, a także reszta świata, którą w ostatnich dniach trapiła perspektywa powtórki z kryzysu roku 2008. Widmo bankrutującej Ameryki, to wizja rodem z filmu katastroficznego. Nawet Chińczycy nie mogliby otwarcie świętować upadku Stanów Zjednoczonych, bo tak się składa, że dziś są oni jednym z największych pożyczkodawców USA.
Jak bankrutują państwa? Wbrew pozorom zupełnie normalnie, tak jak Polska i Meksyk w latach 90-tych, Rosja w 1998, Argentyna w 2001, Zimbabwe w 2006, Grecja niedawno i wiele, wiele innych państw w długiej historii świata. Bankructwo kraju różni się oczywiście od ogłoszenia upadłości firmy, czy osoby fizycznej - w praktyce, niewypłacalność państwa następuje wtedy, gdy kraj nie może już pożyczyć pieniędzy i nie ma z czego sfinansować najpilniejszych wydatków, ani wykupić starych obligacji. Co wtedy robi? Pozwala obywatelom umrzeć z głodu? Zamyka ministerstwa i zwalnia urzędników? Niekoniecznie.
Po pierwsze może pozwolić, żeby dług zjadła inflacja. Wówczas jednak zmniejsza się wartość nie tylko zaciągniętych zobowiązań, ale i zgromadzonych oszczędności. Dług realnie jest mniejszy, ale tracą na tym inwestorzy, którzy kupili obligacje i wszyscy posiadacze waluty tego kraju, co, jak łatwo się domyślić, może ich nieco sfrustrować.
Po drugie, zawsze pozostaje tzw. "restrukturyzacja długu" - słowo wytrych, używane wtedy, gdy państwo-bankrut stuka do instytucji finansowych o awaryjne parę groszy lub prosi wierzycieli o rozłożenie spłaty zadłużenia na dłuższy okres, ewentualnie o umorzenie części zobowiązań. Pokusa jest spora, bo kredytodawcy, wolą iść na ustępstwa, by odzyskać choć część kapitału, niż protestować z pustymi kieszeniami. Konsekwencje? Oprócz kilku dymisji i strajków, oba rozwiązania pozostawiają ślad w pamięci inwestorów, którzy w przyszłości dwa razy zastanowią się, czy pożyczyć kilka dolarów (euro, franków – niepotrzebne skreślić) takiemu zbankrutowanemu w przeszłości państwu. A jeśli pożyczyć - to na jaki procent (czyt. jak bardzo wysoki). I tu dochodzimy do ostatniego pytania.
Według prognoz na 2011 r. dług USA wyrażony jako procent PKB wyniesie około 104 proc., zadłużenie Grecji przekroczy 150 proc., Włoch 130 proc., a Japonia dawno już przekroczyła drugą setkę. Dlaczego więc Unia grozi palcem Polsce, która powoli zbliża się do konstytucyjnego progu 55 proc.? Przecież nawet w porównaniu z mniej zadłużonymi krajami (Hiszpania – zadłużona na 70 proc. PKB, Niemcy - na 76 proc., Wielka Brytania - na 84 proc, Francja - na 87 proc.) nadal wypadamy nieźle.
Rozwiązanie tej zagadki wiąże się z faktem, iż inwestor, który kupuje obligacje, musi ocenić ryzyko niewypłacalności kraju, który finansuje. Dla takiego inwestora, jak również dla agencji ratingowych i instytucji finansowych, polskie 55 proc. oznacza coś zupełnie innego, niż 55 proc. we Francji czy w Stanach Zjednoczonych. Granica "bezpieczeństwa" zależy między innymi od tego, jak dany kraj spłacał swoje zadłużenie w przeszłości oraz na jakim jest poziomie rozwoju. I tak, ze względu na umorzenie długów na początku lat 90-tych, Polsce (w porównaniu np. z USA) jest o wiele trudniej znaleźć nabywców na swoje obligacje, a za pożyczone pieniądze musi płacić drożej. Za to obligacje amerykańskie - pomimo lekkiego niesmaku, jaki zostawiła ostatnia przepychanka w Kongresie - rozejdą się jak świeże bułeczki. Przynajmniej dopóki inwestorzy nie przejdą na mniej ciężkostrawną dietę.