Dziś o międzynarodowych chorobach, na które nikt jeszcze nie wymyślił szczepionki (Ewa Kopacz może więc spać spokojnie)
Koleżanka zwróciła mi uwagę na ciekawe słowa Hillary Clinton, które padły w wywiadzie dla amerykańskiego „Newsweeka”. „Nie można tracić z oczy nie tylko sprawa ważnych i pilnych, ale i tendencji długofalowych, bo coś, co nie jest ani pilne, ani ważne dziś, może się takie okazać za rok albo dwa. (...) Zawsze zasięgam rady na niższych piętrach Departamentu Stanu i pytam: co robimy na rzecz bezpieczeństwa i niezależności energetycznej? Jak układamy współpracę z Europą, by na forum UE zaproponowała wspólną politykę dotyczącą jej własnych potrzeb energetycznych?” – powiedziała Clinton.
- A więc jeśli Europa, to niższe piętra Departamentu Stanu. W ogóle się dla Amerykanów nie liczymy – wnioskuje moja znajoma. Otóż nie. Liczymy się, i to bardzo. Śmiem twierdzić, że jesteśmy amerykańskim idee fixe i śnimy się im po nocach tak, że aż budzą się rano spoceni. Bo Amerykanie wprawdzie lubią konkurencję, ale tylko taką, z którą potrafią wygrywać.
Odkąd Związek Radziecki rozpadł się, a Europa zjednoczyła się w ramach Unii Europejskiej, Stany popadły w niezdrową nerwowość. Niczym klasyczny schizofrenik, który jest przekonany o tym, że nie trawi go żadna psychiczna choroba, Ameryka przekonuje (również sama siebie), że Europa - dziś równa Ameryce w siłę - nie istnieje.
Że owszem, istnieją Niemcy, Francja, Wielka Brytania, a nawet Hiszpania, Portugalia i Holandia. Czyli Europa Atlantycka. A poza tym jakieś inne, mało istotne z punktu widzenia ich „national interest” kraje, jak Polska, Węgry, Czechy...
Amerykańskie administracje (bo mowa nie tylko o ludziach Obamy) zdają się nie widzieć 27-ki, którą Jeremy Rifkin w swojej książce „Europejskie marzenie” określa supermocarstwem, i której PKB przewyższył już PKB USA.
Ok., Rifkin to Amerykanin. Ale jego głos jest w Stanach mało słyszalny, bo poświęca się on głównie doradzaniu Angeli Merkel. Amerykanie wolą czytać George’a Friedmana, który owszem jest genialnym geopolitykiem, ale jednocześnie błyskotliwym manipulatorem. Duch lokalnego patriotyzmu kazał mu w dziele „The Next 100 Years” porównywać poszczególne wskaźniki gospodarki USA do wskaźników pojedynczych krajów Unii. Nie mógł się przemóc (psychologicznie), czy po prostu nie widział, że gdy pisał książkę, kolejne kraje UE ratyfikowały Traktat Lizboński (a więc – czy jego zaburzenie widzenia ma podłoże organiczne)? Amerykanie tak bardzo chcą być superpotęgą i światowym hegemonem w następnym stuleciu, że nie przyjmują do wiadomości, iż muszą liczyć się z Europą.
Ta choroba trwa już od dobrych kilku lat.
Condoleezza Rice, była sekretarz stanu i doradca ds. bezpieczeństwa narodowego, w 2000 i 2008 roku napisała dwa ciekawe pod tym względem eseje o amerykańskim interesie narodowym („Promoting the National Interest” i „Rethinking the National Interest” – oba opublikowane w magazynie Foreign Affairs). W pierwszym Europa nie istnieje prawie wcale. W drugim Rice poświęca Staremu Kontynentowi kilka linijek tekstu (na 14 stron maszynopisu). „The United States welcomes a strong, united, and coherent Europe” (Stany Zjednoczone cieszą się z silnej, zjednoczonej i spójnej Europy) – pisze Rice, kreując zgrabnie wrażenie Europy-wasala, który składa hołd swemu lennikowi-Ameryce, w podzięce za to, że na jego wartościach i ideach mógł zbudować sobie własny szałas...
Hillary Clinton, choć z Rice zgadza się w niewielu sprawach, w kwestii Europy wypowiada się tak samo. To znaczy albo się nie wypowiada, albo zwraca uwagę na niski priorytet relacji amerykańsko-europejskich. Werbalnie pomniejsza więc znaczenie Europy. A czynami podgrzewa zimnowojenne podziały. Odwiedza Niemcy z okazji 20. rocznicy zburzenia muru berlińskiego, a na uroczystość upamiętniającą 70. rocznicę wybuchu II wojny światowej wysyła mało istotnego urzędnika. Dlaczego? Bo podtrzymywanie podziałów może działać na Europę destabilizująco?
Czy Ameryka chce dziś destabilizować Europę tak, jak destabilizuje sytuację na Środkowym Wschodzie? Brzmi nieprawdopodobnie? To zapytajmy na Facebooku Pakistańczyków.
Z wikipedii:
Schizofrenia – zaburzenie psychiczne,objawiające się upośledzeniem postrzegania lub wyrażania rzeczywistości, najczęściej pod postacią omamów słuchowych, paranoidalnych lub dziwacznych urojeń...
Anosognozja - zaburzenia neurologiczne, polegające na niezdolności zdania sobie sprawy z własnej choroby. Schorzenie to występuje najczęściej przy paraliżu lewostronnym (prawej półkuli mózgu)...
PS linki do esejów C.Rice
http://www.foreignaffairs.com/articles/55630/condoleezza-rice/campaign-2000-promoting-the-national-interest
http://www.foreignaffairs.com/articles/64445/condoleezza-rice/rethinking-the-national-interest
- A więc jeśli Europa, to niższe piętra Departamentu Stanu. W ogóle się dla Amerykanów nie liczymy – wnioskuje moja znajoma. Otóż nie. Liczymy się, i to bardzo. Śmiem twierdzić, że jesteśmy amerykańskim idee fixe i śnimy się im po nocach tak, że aż budzą się rano spoceni. Bo Amerykanie wprawdzie lubią konkurencję, ale tylko taką, z którą potrafią wygrywać.
Odkąd Związek Radziecki rozpadł się, a Europa zjednoczyła się w ramach Unii Europejskiej, Stany popadły w niezdrową nerwowość. Niczym klasyczny schizofrenik, który jest przekonany o tym, że nie trawi go żadna psychiczna choroba, Ameryka przekonuje (również sama siebie), że Europa - dziś równa Ameryce w siłę - nie istnieje.
Że owszem, istnieją Niemcy, Francja, Wielka Brytania, a nawet Hiszpania, Portugalia i Holandia. Czyli Europa Atlantycka. A poza tym jakieś inne, mało istotne z punktu widzenia ich „national interest” kraje, jak Polska, Węgry, Czechy...
Amerykańskie administracje (bo mowa nie tylko o ludziach Obamy) zdają się nie widzieć 27-ki, którą Jeremy Rifkin w swojej książce „Europejskie marzenie” określa supermocarstwem, i której PKB przewyższył już PKB USA.
Ok., Rifkin to Amerykanin. Ale jego głos jest w Stanach mało słyszalny, bo poświęca się on głównie doradzaniu Angeli Merkel. Amerykanie wolą czytać George’a Friedmana, który owszem jest genialnym geopolitykiem, ale jednocześnie błyskotliwym manipulatorem. Duch lokalnego patriotyzmu kazał mu w dziele „The Next 100 Years” porównywać poszczególne wskaźniki gospodarki USA do wskaźników pojedynczych krajów Unii. Nie mógł się przemóc (psychologicznie), czy po prostu nie widział, że gdy pisał książkę, kolejne kraje UE ratyfikowały Traktat Lizboński (a więc – czy jego zaburzenie widzenia ma podłoże organiczne)? Amerykanie tak bardzo chcą być superpotęgą i światowym hegemonem w następnym stuleciu, że nie przyjmują do wiadomości, iż muszą liczyć się z Europą.
Ta choroba trwa już od dobrych kilku lat.
Condoleezza Rice, była sekretarz stanu i doradca ds. bezpieczeństwa narodowego, w 2000 i 2008 roku napisała dwa ciekawe pod tym względem eseje o amerykańskim interesie narodowym („Promoting the National Interest” i „Rethinking the National Interest” – oba opublikowane w magazynie Foreign Affairs). W pierwszym Europa nie istnieje prawie wcale. W drugim Rice poświęca Staremu Kontynentowi kilka linijek tekstu (na 14 stron maszynopisu). „The United States welcomes a strong, united, and coherent Europe” (Stany Zjednoczone cieszą się z silnej, zjednoczonej i spójnej Europy) – pisze Rice, kreując zgrabnie wrażenie Europy-wasala, który składa hołd swemu lennikowi-Ameryce, w podzięce za to, że na jego wartościach i ideach mógł zbudować sobie własny szałas...
Hillary Clinton, choć z Rice zgadza się w niewielu sprawach, w kwestii Europy wypowiada się tak samo. To znaczy albo się nie wypowiada, albo zwraca uwagę na niski priorytet relacji amerykańsko-europejskich. Werbalnie pomniejsza więc znaczenie Europy. A czynami podgrzewa zimnowojenne podziały. Odwiedza Niemcy z okazji 20. rocznicy zburzenia muru berlińskiego, a na uroczystość upamiętniającą 70. rocznicę wybuchu II wojny światowej wysyła mało istotnego urzędnika. Dlaczego? Bo podtrzymywanie podziałów może działać na Europę destabilizująco?
Czy Ameryka chce dziś destabilizować Europę tak, jak destabilizuje sytuację na Środkowym Wschodzie? Brzmi nieprawdopodobnie? To zapytajmy na Facebooku Pakistańczyków.
Z wikipedii:
Schizofrenia – zaburzenie psychiczne,objawiające się upośledzeniem postrzegania lub wyrażania rzeczywistości, najczęściej pod postacią omamów słuchowych, paranoidalnych lub dziwacznych urojeń...
Anosognozja - zaburzenia neurologiczne, polegające na niezdolności zdania sobie sprawy z własnej choroby. Schorzenie to występuje najczęściej przy paraliżu lewostronnym (prawej półkuli mózgu)...
PS linki do esejów C.Rice
http://www.foreignaffairs.com/articles/55630/condoleezza-rice/campaign-2000-promoting-the-national-interest
http://www.foreignaffairs.com/articles/64445/condoleezza-rice/rethinking-the-national-interest