Gdy ETA i IRA siały terror i śmierć swoimi działaniami, wielu z dzisiejszych młodych wilków islamskiego ekstremizmu nie było jeszcze na świecie. Względnie oglądali kreskówki. Albo pomagali rodzicom w dojeniu kóz. Czasy się jednak zmieniły i dzisiaj to oni, nowa generacja dżihadystów pcha się na pierwsze strony gazet. Wojownicy bez głowy. Średnio inteligentni dwudziestolatkowie i trzydziestolatkowie szukający swoich pięciu minut sławy w walce z Ameryką.
Takie właśnie pięć minut znalazł w pierwszą sobotę maja naturalizowany w USA Pakistańczyk Faisal Shahzad. Jeśliby jednak przeanalizować jego akcję, to cała ta historia skłania się w stronę scenariusza na komedię sensacyjną. Zamiast sławy znalazł niesławę. Zamiast bohatera stworzył antybohatera. Zamiast tragedii mamy farsę. . .
Problem jest złożony, bo obydwie strony są siebie warte. Stany Zjednoczone zlekceważyły większość znaków, jakie po drodze nieświadomie wysyłał im Shahzad. On z kolei miał więcej szczęścia niż błogosławieństwa Allaha, że i tak udało mu się zrobić to, co zrobił. Pracował jednak na to aż 11 lat, bo pierwszy raz w USA pojawił się w 1999 roku.
Przyjechał wówczas na studia. Zdobył licencjat, do którego potem dołożył tytuł magistra. Kupił dom. Ożenił się. I bardzo mu odpowiadał amerykański konsumpcjonizm i hedonizm, dopóki nie zobaczył któregoś dnia w telewizji jak amerykańskie drony (niewielkie bezzałogowe samoloty) bombardują jego kraj. Ten kraj, z którego wyjechał do jednocześnie chrześcijańskiej i imperialistycznej Ameryki. I tak rozpoczęła się ta metamorfoza, a w jego głowie zaczął rodzić się plan zwrócenia się przeciwko ojczyźnie, której w kwietniu zeszłego roku przysięgał wierność i lojalność. Faisal Shahzad udał do Karaczi i przeszedł w Pakistanie przeszkolenie w terrorystycznym obozie. Do Stanów wrócił z postanowieniem zemsty za amerykańskie działania.
Jakiś czas potem, legitymując się swoim prawem jazdy stanu Connecticut, na terenie właśnie tego stanu kupił półautomatyczny, 9-milimetrowy pistolet Kel Tec. Naturalnie poza kilkumiesięcznym wypadem do Pakistanu jego kartoteka była czysta, więc amerykańskim służbom nie wydało się to podejrzane.
Następny krok to samochód. Kupiony wprawdzie za gotówkę, za co należy w sumie pochwalić niedoszłego mordercę, bo w tym wypadku całkiem nieźle kombinował. Wszystko jednak zepsuł tym, że samochodu szukał przez internet, a do sprzedawcy wysłał e-maila. Ze swojej skrzynki pocztowej. Ze swoim imieniem i nazwiskiem. Najwyraźniej wówczas jeszcze nie pomyślał, że powinien był być bardziej ostrożny.
Potem Shahzad jechał dwie godziny samochodem do stanu Pensylwania tylko po to, by kupić petardy. Kupił. Materiały M-88 firmy Phantom Fireworks. Jednak i tu wychodzi jego nieudolność, bo sam wiceprezes firmy produkującej te sztuczne ognie, William Weimer, powiedział: "Te produkty po prostu nie wybuchają łańcuchowo, tak jak przypuszczał winowajca". Najwyraźniej w obozach terrorystów nie prowadzą kursów na temat specyfiki działania petard, bo inaczej Shahzad nie jechałby aż dwie godzin w jedną i kolejne dwie z powrotem tylko po to, by kupić materiał, który i tak nie miał zadziałać zgodnie z jego oczekiwaniami.
Można by to wszystko zrozumieć, gdyby Shahzad planował zamach samobójczy. Amerykańskie organy śledcze i tak nie miały pojęcia, że cokolwiek się święci. Pakistańczyk miał zielone światło przez całą swą dżihadystyczną drogę. Gdyby wjechał w serce Times Square i sam zdetonował ładunki, to wraz ze sobą zabrałby na tamten świat może kilkanaście, a może i kilkadziesiąt osób. Jednak Faisal Shahzad marzył o sławie bojownika. Chciał przeżyć i wyjechać. Można się jedynie domyślać, że wyobrażał sobie siebie w amatorskim filmiku na którejś z ekstremistycznych stron internetowych pokazującego Ameryce gest Kozakiewicza.
Stało się jednak inaczej, bo ambitny, lecz niedoświadczony terrorysta nie przewidział, że Times Square jest naszpikowane kamerami, które go uchwycą z dużą dokładnością. Jest to też miejsce, gdzie zaparkowanie graniczy z cudem. Być może ten sukces spowodował, że islamski bojownik wychodząc z terenowego nissana zapomniał wyjąć kluczyki ze stacyjki. Za późno jednak było, by się wrócić. Co gorsza, klucze do auta trzymał razem z kluczami do swego domu. Te też zostawił w samochodzie.
W tym momencie Faisal już chyba wiedział, że Allah z niego zażartował. Odczekał trochę i za gotówkę kupił bilet do Dubaju. Oczekiwał jednak tego co nastąpi, bo przy aresztowaniu w samolocie powiedział do funkcjonariuszy, że się ich spodziewał i spytał czy byli z policji, czy z FBI.
Na koniec nie można pominąć faktu, że po raz kolejny nie popisały się amerykańskie służby. Shahzad nie powinien w ogóle zostać wpuszczony na pokład samolotu, bo w momencie kupowania biletu był już umieszczony na czarnej liście pasażerów. No i jest też inny drobny szczegół - w czasie 53-godzinnego pościgu organy śledcze na kilka godzin straciły podejrzanego z oczu.
Nieudolność Faisala Shahzada nie przeszła niezauważona nawet przez ludzi,l którzy go rzekomo wyszkolili. Według wstępnych dowodów zebranych przez Amerykanów wynika, że terrorystycznego abecadła uczył się on w obozie pakistańskich talibów. Ci zresztą ochoczo przyznali się w poniedziałek do sobotniej próby zamachu. Jednak już w środę, widząc że Shahzad to dyletant, a nie islamski bojownik, wycofali się ze swojego oświadczenia i choć pochwalili jego intencje, odżegnali się od związków z niedoszłym zamachowcem.
Tak oto zamiast tragedii Nowy Jork doświadczył terrorystycznej farsy, która jednak pokazała, jak wiele muszą się jeszcze nauczyć zarówno domorośli bojownicy Allaha, jak i amerykańskie służby. Wszystko mogło skończyć się o wiele gorzej, a na całej sytuacji wygrali nowojorscy policjanci. Dziewięciuset funkcjonariuszy, którzy mieli zostać zwolnieni w ramach cięć w miejskim budżecie zachowa pracę. Jednak kosztem prawie sześciu i pół tysięcy nauczycieli, dla których nie starczy pieniędzy na pensje. No coż, nigdy nie jest tak, żeby nie mogło być lepiej.
Problem jest złożony, bo obydwie strony są siebie warte. Stany Zjednoczone zlekceważyły większość znaków, jakie po drodze nieświadomie wysyłał im Shahzad. On z kolei miał więcej szczęścia niż błogosławieństwa Allaha, że i tak udało mu się zrobić to, co zrobił. Pracował jednak na to aż 11 lat, bo pierwszy raz w USA pojawił się w 1999 roku.
Przyjechał wówczas na studia. Zdobył licencjat, do którego potem dołożył tytuł magistra. Kupił dom. Ożenił się. I bardzo mu odpowiadał amerykański konsumpcjonizm i hedonizm, dopóki nie zobaczył któregoś dnia w telewizji jak amerykańskie drony (niewielkie bezzałogowe samoloty) bombardują jego kraj. Ten kraj, z którego wyjechał do jednocześnie chrześcijańskiej i imperialistycznej Ameryki. I tak rozpoczęła się ta metamorfoza, a w jego głowie zaczął rodzić się plan zwrócenia się przeciwko ojczyźnie, której w kwietniu zeszłego roku przysięgał wierność i lojalność. Faisal Shahzad udał do Karaczi i przeszedł w Pakistanie przeszkolenie w terrorystycznym obozie. Do Stanów wrócił z postanowieniem zemsty za amerykańskie działania.
Jakiś czas potem, legitymując się swoim prawem jazdy stanu Connecticut, na terenie właśnie tego stanu kupił półautomatyczny, 9-milimetrowy pistolet Kel Tec. Naturalnie poza kilkumiesięcznym wypadem do Pakistanu jego kartoteka była czysta, więc amerykańskim służbom nie wydało się to podejrzane.
Następny krok to samochód. Kupiony wprawdzie za gotówkę, za co należy w sumie pochwalić niedoszłego mordercę, bo w tym wypadku całkiem nieźle kombinował. Wszystko jednak zepsuł tym, że samochodu szukał przez internet, a do sprzedawcy wysłał e-maila. Ze swojej skrzynki pocztowej. Ze swoim imieniem i nazwiskiem. Najwyraźniej wówczas jeszcze nie pomyślał, że powinien był być bardziej ostrożny.
Potem Shahzad jechał dwie godziny samochodem do stanu Pensylwania tylko po to, by kupić petardy. Kupił. Materiały M-88 firmy Phantom Fireworks. Jednak i tu wychodzi jego nieudolność, bo sam wiceprezes firmy produkującej te sztuczne ognie, William Weimer, powiedział: "Te produkty po prostu nie wybuchają łańcuchowo, tak jak przypuszczał winowajca". Najwyraźniej w obozach terrorystów nie prowadzą kursów na temat specyfiki działania petard, bo inaczej Shahzad nie jechałby aż dwie godzin w jedną i kolejne dwie z powrotem tylko po to, by kupić materiał, który i tak nie miał zadziałać zgodnie z jego oczekiwaniami.
Można by to wszystko zrozumieć, gdyby Shahzad planował zamach samobójczy. Amerykańskie organy śledcze i tak nie miały pojęcia, że cokolwiek się święci. Pakistańczyk miał zielone światło przez całą swą dżihadystyczną drogę. Gdyby wjechał w serce Times Square i sam zdetonował ładunki, to wraz ze sobą zabrałby na tamten świat może kilkanaście, a może i kilkadziesiąt osób. Jednak Faisal Shahzad marzył o sławie bojownika. Chciał przeżyć i wyjechać. Można się jedynie domyślać, że wyobrażał sobie siebie w amatorskim filmiku na którejś z ekstremistycznych stron internetowych pokazującego Ameryce gest Kozakiewicza.
Stało się jednak inaczej, bo ambitny, lecz niedoświadczony terrorysta nie przewidział, że Times Square jest naszpikowane kamerami, które go uchwycą z dużą dokładnością. Jest to też miejsce, gdzie zaparkowanie graniczy z cudem. Być może ten sukces spowodował, że islamski bojownik wychodząc z terenowego nissana zapomniał wyjąć kluczyki ze stacyjki. Za późno jednak było, by się wrócić. Co gorsza, klucze do auta trzymał razem z kluczami do swego domu. Te też zostawił w samochodzie.
W tym momencie Faisal już chyba wiedział, że Allah z niego zażartował. Odczekał trochę i za gotówkę kupił bilet do Dubaju. Oczekiwał jednak tego co nastąpi, bo przy aresztowaniu w samolocie powiedział do funkcjonariuszy, że się ich spodziewał i spytał czy byli z policji, czy z FBI.
Na koniec nie można pominąć faktu, że po raz kolejny nie popisały się amerykańskie służby. Shahzad nie powinien w ogóle zostać wpuszczony na pokład samolotu, bo w momencie kupowania biletu był już umieszczony na czarnej liście pasażerów. No i jest też inny drobny szczegół - w czasie 53-godzinnego pościgu organy śledcze na kilka godzin straciły podejrzanego z oczu.
Nieudolność Faisala Shahzada nie przeszła niezauważona nawet przez ludzi,l którzy go rzekomo wyszkolili. Według wstępnych dowodów zebranych przez Amerykanów wynika, że terrorystycznego abecadła uczył się on w obozie pakistańskich talibów. Ci zresztą ochoczo przyznali się w poniedziałek do sobotniej próby zamachu. Jednak już w środę, widząc że Shahzad to dyletant, a nie islamski bojownik, wycofali się ze swojego oświadczenia i choć pochwalili jego intencje, odżegnali się od związków z niedoszłym zamachowcem.
Tak oto zamiast tragedii Nowy Jork doświadczył terrorystycznej farsy, która jednak pokazała, jak wiele muszą się jeszcze nauczyć zarówno domorośli bojownicy Allaha, jak i amerykańskie służby. Wszystko mogło skończyć się o wiele gorzej, a na całej sytuacji wygrali nowojorscy policjanci. Dziewięciuset funkcjonariuszy, którzy mieli zostać zwolnieni w ramach cięć w miejskim budżecie zachowa pracę. Jednak kosztem prawie sześciu i pół tysięcy nauczycieli, dla których nie starczy pieniędzy na pensje. No coż, nigdy nie jest tak, żeby nie mogło być lepiej.