Wraz z zakończeniem pierwszej rundy piłkarskich mistrzostw świata zakończyła się też amerykańska przygoda z tym turniejem. Choć nie można powiedzieć, by reprezentacja USA sprawiła w RPA wielką niespodziankę, to trzeba przyznać, że amerykańscy piłkarze pokazali wielkie serce i wolę walki do ostatnich minut.
Do poziomu i stylu gry Amerykanów można mieć wiele zastrzeżeń, ale paradoksalnie to właśnie ich niedoskonałość okazała się wartością. To właśnie amerykańskie błędy stwarzały dramaturgię spotkań i emocjonujące, niemal hollywoodzkie końcówki ich meczów. Te z kolei okazały się najlepszym marketingowym posunięciem, który pozwolił reprezentacji tego państwa zaistnieć na pierwszych stronach wszystkich gazet i w głównych wydaniach wiadomości w Nowym Jorku i całym kraju.
Mogłoby się zatem wydawać, że lepiej być nie może i nazywany przez Amerykanów soccerem najpopularniejszy sport świata wreszcie zacznie się rozwijać również w USA tak, jak chcieliby tego jego zwolennicy i entuzjaści. Amerykańscy bohaterowie tej dziedziny sportu, Landon Donovan, Tim Howard i Clint Dempsey, wyszli wreszcie z cienia gwiazd koszykówki, baseballa, amerykańskiego futbolu i wyścigów NASCAR. O piłkarzach zrobiło się głośno, więc zaczęły się nimi interesować nawet osoby dotąd obojętne na piłkarskie emocje.
W promowaniu piłki nożnej pomogli też prezydenci Obama i Clinton. Ten pierwszy założył się o piwo z premierem Wielkiej Brytanii Davidem Cameronem o wynik meczu pomiędzy Anglią i USA. Jakby tego było mało, przed meczem z Ghaną Biały Dom wydał oficjalne oświadczenie, w którym prezydencki rzecznik prasowy Robert Gibbs zapewniał o dyplomatycznych relacjach z afrykańskim krajem i wyjawił, że Obama obiecał przy najbliższej okazji wymienić się piłkarskimi koszulkami z prezydentem Ghany Johnem Attą Millsem.
Z kolei Bill Clinton zaangażował się w komitet organizacyjny próbujący zapewnić Stanom Zjednoczonym organizację piłkarskiego turnieju w 2018, albo w 2022 roku. Odwiedził amerykańskich piłkarzy w szatni, a na trybunach pokazywał się w towarzystwie samego prezydenta FIFA Seppa Blattera, legendy rocka Micka Jaggera, czy niekwestionowanej gwiazdy NBA, Kobego Bryanta. Naturalnie nie przeszło to bez echa w Stanach Zjednoczonych, tym bardziej, że były prezydent połączył sport i politykę stwierdzając, że budujące jest to „jak ludzie odbierają (Amerykanów) pomimo prawa w Arizonie i polityki w Afganistanie”.
W dni, kiedy grali reprezentanci USA, ledwo można było wejść do nowojorskich barów i pubów. Były one wypchane po brzegi, a huśtawka nastrojów turystów i miejscowych - od zatroskania, przez euforię do ostatecznego smutku - pokazywana była w głównych wydaniach wiadomości w całym kraju. Także umieszczane na portalu YouTube amatorskie filmy dokumentujące spontaniczne zachowania i emocje kibiców oglądających mecze w barach i pubach cieszyły się niebywałą oglądalnością.
Amerykański soccer wciąż jednak nie może czuć się wypromowany. Fakty mówią same za siebie. Choć to właśnie Stany Zjednoczone ustaliły w 1994 roku wciąż aktualny rekord sprzedaży biletów na mundialowe mecze - 3 587 538, po mistrzostwach piłka nożna znów została zepchnięta na sportowy margines w tym kraju. A jeszcze wcześniej, bo w latach siedemdziesiątych, nawet gra samego Pelé w nowojorskim Cosmosie nie była wstanie spopularyzować tego sportu i praktycznie do dziś emocjonują się nim głównie imigranci z Europy i Ameryki Południowej.
Jednym z największych problemów amerykańskiej piłki jest położenie geograficzne. Stany Zjednoczone nie mają bowiem możliwości brać udziału ani w europejskich ani w południowoamerykańskich zmaganiach, rozgrywanych w przerwach miedzy mistrzostwami świata, co powoduje, że na kolejną wielką imprezę piłkarską muszą czekać aż cztery lata. Dzisiejsze największe gwiazdy amerykańskiego soccera przekroczą trzydziestkę i choć wciąż pewnie będą grały, mogą już nie świecić tak jasno. W najbliższych latach buty na kołku zawieszą też najbardziej medialni i rozpoznawalni gracze amerykańskiej ligi MLS: David Beckham i Juan Pablo Ángel. Jeśli do Nowego Jorku przyjedzie Thierry Henry, to prędzej czy później także i zdarzy się to także jemu. Choć telewizyjna oglądalność liczona jest obecnie w milionach widzów, to trudno zakładać, że ten poziom zainteresowania piłką w USA utrzyma się w najbliższych latach, a tym bardziej znacząco wzrośnie.
Cała zatem nadzieja w Baracku Obamie i Billu Clintonie, bo tak długo jak drogi futbolu będą się krzyżować z polityką, tak długo statystyczny Amerykanin będzie o nim słyszał. Nam, Polakom, pozostaje natomiast trzymać kciuki zarówno za wybór Obamy na kolejną kadencję, jak i polską kadrę narodową. Wówczas prezydent Polski mógłby zadzwonić do Białego Domu i założyć się z Obamą o to, czy reprezentacje USA i Polski spotkają się w Brazylii w 2014 roku. Zakład mógłby być na przykład o zniesienie wiz dla Polaków, bo amerykańskie decyzje w tej sprawie są obecnie równie nieprzewidywalne jak przyszłość soccera w tym kraju.
Mogłoby się zatem wydawać, że lepiej być nie może i nazywany przez Amerykanów soccerem najpopularniejszy sport świata wreszcie zacznie się rozwijać również w USA tak, jak chcieliby tego jego zwolennicy i entuzjaści. Amerykańscy bohaterowie tej dziedziny sportu, Landon Donovan, Tim Howard i Clint Dempsey, wyszli wreszcie z cienia gwiazd koszykówki, baseballa, amerykańskiego futbolu i wyścigów NASCAR. O piłkarzach zrobiło się głośno, więc zaczęły się nimi interesować nawet osoby dotąd obojętne na piłkarskie emocje.
W promowaniu piłki nożnej pomogli też prezydenci Obama i Clinton. Ten pierwszy założył się o piwo z premierem Wielkiej Brytanii Davidem Cameronem o wynik meczu pomiędzy Anglią i USA. Jakby tego było mało, przed meczem z Ghaną Biały Dom wydał oficjalne oświadczenie, w którym prezydencki rzecznik prasowy Robert Gibbs zapewniał o dyplomatycznych relacjach z afrykańskim krajem i wyjawił, że Obama obiecał przy najbliższej okazji wymienić się piłkarskimi koszulkami z prezydentem Ghany Johnem Attą Millsem.
Z kolei Bill Clinton zaangażował się w komitet organizacyjny próbujący zapewnić Stanom Zjednoczonym organizację piłkarskiego turnieju w 2018, albo w 2022 roku. Odwiedził amerykańskich piłkarzy w szatni, a na trybunach pokazywał się w towarzystwie samego prezydenta FIFA Seppa Blattera, legendy rocka Micka Jaggera, czy niekwestionowanej gwiazdy NBA, Kobego Bryanta. Naturalnie nie przeszło to bez echa w Stanach Zjednoczonych, tym bardziej, że były prezydent połączył sport i politykę stwierdzając, że budujące jest to „jak ludzie odbierają (Amerykanów) pomimo prawa w Arizonie i polityki w Afganistanie”.
W dni, kiedy grali reprezentanci USA, ledwo można było wejść do nowojorskich barów i pubów. Były one wypchane po brzegi, a huśtawka nastrojów turystów i miejscowych - od zatroskania, przez euforię do ostatecznego smutku - pokazywana była w głównych wydaniach wiadomości w całym kraju. Także umieszczane na portalu YouTube amatorskie filmy dokumentujące spontaniczne zachowania i emocje kibiców oglądających mecze w barach i pubach cieszyły się niebywałą oglądalnością.
Amerykański soccer wciąż jednak nie może czuć się wypromowany. Fakty mówią same za siebie. Choć to właśnie Stany Zjednoczone ustaliły w 1994 roku wciąż aktualny rekord sprzedaży biletów na mundialowe mecze - 3 587 538, po mistrzostwach piłka nożna znów została zepchnięta na sportowy margines w tym kraju. A jeszcze wcześniej, bo w latach siedemdziesiątych, nawet gra samego Pelé w nowojorskim Cosmosie nie była wstanie spopularyzować tego sportu i praktycznie do dziś emocjonują się nim głównie imigranci z Europy i Ameryki Południowej.
Jednym z największych problemów amerykańskiej piłki jest położenie geograficzne. Stany Zjednoczone nie mają bowiem możliwości brać udziału ani w europejskich ani w południowoamerykańskich zmaganiach, rozgrywanych w przerwach miedzy mistrzostwami świata, co powoduje, że na kolejną wielką imprezę piłkarską muszą czekać aż cztery lata. Dzisiejsze największe gwiazdy amerykańskiego soccera przekroczą trzydziestkę i choć wciąż pewnie będą grały, mogą już nie świecić tak jasno. W najbliższych latach buty na kołku zawieszą też najbardziej medialni i rozpoznawalni gracze amerykańskiej ligi MLS: David Beckham i Juan Pablo Ángel. Jeśli do Nowego Jorku przyjedzie Thierry Henry, to prędzej czy później także i zdarzy się to także jemu. Choć telewizyjna oglądalność liczona jest obecnie w milionach widzów, to trudno zakładać, że ten poziom zainteresowania piłką w USA utrzyma się w najbliższych latach, a tym bardziej znacząco wzrośnie.
Cała zatem nadzieja w Baracku Obamie i Billu Clintonie, bo tak długo jak drogi futbolu będą się krzyżować z polityką, tak długo statystyczny Amerykanin będzie o nim słyszał. Nam, Polakom, pozostaje natomiast trzymać kciuki zarówno za wybór Obamy na kolejną kadencję, jak i polską kadrę narodową. Wówczas prezydent Polski mógłby zadzwonić do Białego Domu i założyć się z Obamą o to, czy reprezentacje USA i Polski spotkają się w Brazylii w 2014 roku. Zakład mógłby być na przykład o zniesienie wiz dla Polaków, bo amerykańskie decyzje w tej sprawie są obecnie równie nieprzewidywalne jak przyszłość soccera w tym kraju.