Polskie filmy wróciły z nagrodami z najważniejszego festiwalu kina niezależnego w Sundance. „W imię...” Małgorzaty Szumowskiej znalazło się w konkursie głównym w Berlinie.
„Ja wam mówię jest dobrze, ale nienajgorzej jest” – śpiewał zachrypniętym głosem piosenkę Himilsbacha i Maklakiewicza Andrzej Grabowski. Polskie kino nie musi jednak ostatnio robić dobrej miny do złej gry. Naprawdę jest nieźle.
Od dawna krytycy piszą, ze mamy coraz lepsze filmy. Pojawili się twórcy młodszego pokolenia. Smarzowski, Szumowska, Zgliński, Borowski, Konopka, Dawid czy Komasa opowiadają o świecie odważnie, własnym głosem, bez kompleksów. Miniony rok pokazał, że te ambitne produkcje zyskują swoją widownię i nie muszą z prędkością małej lokomotywy przemykać przez arthouse’owe kina. „W ciemności”, „Róża”, „Jesteś bogiem”, „Pokłosie”, „Obława” – tytuły, których reżyserzy nie mizdrzą się do widzów i nie liczą na łatwy poklask, zebrały dużą widownię i okazały się sukcesem nie tylko artystycznym, ale i frekwencyjnym. Filmy te pozostawiły w pobitym polu cynicznie kręcone komedie romantyczne nadziane telewizyjnymi gwiazdami - stały się pretekstem do dyskusji o polskiej historii i współczesności.
Od początku 2013 roku leczymy się z kolejnej bolączki. Zaczynamy pojawiać się na czołowych międzynarodowych festiwalach. Chociaż już od kilku lat polscy artyści brali udział w istotnych dla branży imprezach, teraz sięgnęli najwyżej. Po kilku latach od „Tataraku” Andrzeja Wajdy (2009), a wcześniej „Weisera” Wojciecha Marczewskiego (2001) polski film – „W imię…” Małgorzaty Szumowskiej znajdzie się w konkursie głównym Berlinale. Z kolei w sekcji Generation 14plus Katarzyna Rosłaniec zaprezentuje „Bejbi Blues”, a w Forum - Marcin Malaszczak pokaże swój debiut „Sieniawka”. A w styczniu, w amerykańskim Park City, na kultowym festiwalu Sundance Jacek Borcuch pokazał „Nieulotne”. Z nagrodą z USA wrócili operator Michał Englert oraz Grzegorz Zariczny, którego szesnastominutowy dokument „Gwizdek” zwyciężył wśród filmów krótkometrażowych. Cztery tytuły znalazły się w programie imprezy w Rotterdamie. „W ciemności” Agnieszki Holland, dystrybuowane już m.in. w Niemczech, Wielkiej Brytanii, Izraelu, Japonii, Francji, weszło właśnie do kina we Włoszech. A w perspektywie jest premiera hiszpańska.
Wszystkie te sukcesy to, oczywiście, zasługa reżyserów, ale również systemu krajowej i zagranicznej promocji filmów, która jeszcze kilka lat temu funkcjonowała bardzo słabo. Teraz rodzimi producenci przykładają do niej coraz większą wagę. Polskie filmy zaczynają mieć agentów sprzedaży, na zagranicznych festiwalach zajmują się nimi doświadczeni PR-owcy. Propozycje berlińskich wywiadów z Małgorzatą Szumowską składa jeden z najlepszych agentów filmowych - Brytyjczyk Charles McDonald, zaś „Bejbi Blues” reprezentuje znany Kanadyjczyk Stephen Lan. I dobrze. Bo dzisiaj dostęp do kamery ma każdy, a naprawdę trudno dotrzeć do widza.
Od dawna krytycy piszą, ze mamy coraz lepsze filmy. Pojawili się twórcy młodszego pokolenia. Smarzowski, Szumowska, Zgliński, Borowski, Konopka, Dawid czy Komasa opowiadają o świecie odważnie, własnym głosem, bez kompleksów. Miniony rok pokazał, że te ambitne produkcje zyskują swoją widownię i nie muszą z prędkością małej lokomotywy przemykać przez arthouse’owe kina. „W ciemności”, „Róża”, „Jesteś bogiem”, „Pokłosie”, „Obława” – tytuły, których reżyserzy nie mizdrzą się do widzów i nie liczą na łatwy poklask, zebrały dużą widownię i okazały się sukcesem nie tylko artystycznym, ale i frekwencyjnym. Filmy te pozostawiły w pobitym polu cynicznie kręcone komedie romantyczne nadziane telewizyjnymi gwiazdami - stały się pretekstem do dyskusji o polskiej historii i współczesności.
Od początku 2013 roku leczymy się z kolejnej bolączki. Zaczynamy pojawiać się na czołowych międzynarodowych festiwalach. Chociaż już od kilku lat polscy artyści brali udział w istotnych dla branży imprezach, teraz sięgnęli najwyżej. Po kilku latach od „Tataraku” Andrzeja Wajdy (2009), a wcześniej „Weisera” Wojciecha Marczewskiego (2001) polski film – „W imię…” Małgorzaty Szumowskiej znajdzie się w konkursie głównym Berlinale. Z kolei w sekcji Generation 14plus Katarzyna Rosłaniec zaprezentuje „Bejbi Blues”, a w Forum - Marcin Malaszczak pokaże swój debiut „Sieniawka”. A w styczniu, w amerykańskim Park City, na kultowym festiwalu Sundance Jacek Borcuch pokazał „Nieulotne”. Z nagrodą z USA wrócili operator Michał Englert oraz Grzegorz Zariczny, którego szesnastominutowy dokument „Gwizdek” zwyciężył wśród filmów krótkometrażowych. Cztery tytuły znalazły się w programie imprezy w Rotterdamie. „W ciemności” Agnieszki Holland, dystrybuowane już m.in. w Niemczech, Wielkiej Brytanii, Izraelu, Japonii, Francji, weszło właśnie do kina we Włoszech. A w perspektywie jest premiera hiszpańska.
Wszystkie te sukcesy to, oczywiście, zasługa reżyserów, ale również systemu krajowej i zagranicznej promocji filmów, która jeszcze kilka lat temu funkcjonowała bardzo słabo. Teraz rodzimi producenci przykładają do niej coraz większą wagę. Polskie filmy zaczynają mieć agentów sprzedaży, na zagranicznych festiwalach zajmują się nimi doświadczeni PR-owcy. Propozycje berlińskich wywiadów z Małgorzatą Szumowską składa jeden z najlepszych agentów filmowych - Brytyjczyk Charles McDonald, zaś „Bejbi Blues” reprezentuje znany Kanadyjczyk Stephen Lan. I dobrze. Bo dzisiaj dostęp do kamery ma każdy, a naprawdę trudno dotrzeć do widza.