W najbliższy piątek na ekrany wejdzie trzecia część „Igrzysk śmierci”. Z Ameryką musi być naprawdę słabo, jeśli filmy o rewolucji stają się hitami.
Kino zna wiele antyutopii. Opowieści science-fiction o państwach totalitarnych, w których nowoczesna technologia służy do ciemiężenia znękanych obywateli. Ale rzadko zdarza się, żeby tego typu filmy podbijały masową publiczność. A to właśnie casus „Igrzysk śmierci”.
21 listopada do kin wejdzie kontynuacja jednego z największych megahitów: „Igrzysk śmierci: Kosogłosu, cz.1”. Pierwsza część trylogii sprzed dwóch lat zajęła 15, druga - 10 miejsce w amerykańskim box office'ie wszech czasów. Teraz producenci rozbili finał na dwa filmy. We wszystkich główną rolę gra oscarowa Jennifer Lawrence. Towarzyszą jej m.in.Donald Sutherland, Philip Seymour Hoffman, Stanley Tucci, Woody Harrelson, Liam Hemsworth. W nowym odcinku oprócz nich (część scen zmarłego Hoffmana „dokręcono” z użyciem efektów komputerowych), na ekranie pojawi się m.in. Julianne Moore.
Dlaczego sukces „Igrzysk...” mnie dziwi? Nie tylko dlatego, że rzadko taką popularność zdobywa kino akcji z żeńską główną rolą. Ani nawet nie dlatego, że hitem stał się film, w którym ważnym symbolem jest kosogłos (taki ptak, podobno). Ale przede wszystkim: to naprawdę mroczna wizja społeczeństwa rządzonego przez tyranów, świadomie wykorzystujących media do władania tłumami. Społeczeństwa, w którym biedni zgromadzeni w specjalnych, spauperyzowanych „dystryktach”, są regularnie prześladowani. Gdzie odbywają się brutalne igrzyska, w których ku uciesze gawiedzi co roku ginie 23 wylosowanych obywateli. A całość w rzeczywistości niby wizualnie różnej, ale w gruncie rzeczy bardzo podobnej do dzisiejszych realiów.
„Igrzyska...” wpisują się w pewien nurt. Popkultura zaczyna dostrzegać słabości: ludzi i współczesnego świata. James Bond z nowych filmów jest złamany, oszukany przez państwo, pozostawiony sam sobie z jego demonami, alkoholizmem (a przynajmniej szczególną skłonnością do topienia smutków w kieliszku), i podupadłą kondycją. Batman u Christophera Nolana stał się najbardziej znękanym psychicznie superbohaterem, któremu problemów starczyłoby na terapię u psychoanalityka dłuższą niż Woody'ego Allena. Nawet Kapitan Ameryka jest jakby inny. Wystarczy zobaczyć trailer niedawnej ekranizacji, żeby poczuć, że coś jest nie tak: http://youtu.be/QO4P0K-sFbQ. To już nie jest ten muskularny mężczyzna w trykotach broniący podstawowych wartości. Proste zasady i podział na dobro i zło rozmyły się.
Jednak żaden z tych bohaterów nie jest w tak jawnej kontrze do systemu społecznego. „Igrzyska śmierci” są filmem o rewolucji proletariackiej. O dziewczynie z najuboższego dystryktu fikcyjnego państwa, która rzuca wyzwanie systemowi, po czym wykorzystując media i namiętności masowej publiczności zaczyna z nim wygrywać. Być może w czasach kryzysu i desperacji potrzebujemy kogoś, kto zbuntuje się za nas, w naszym imieniu. Szkoda, że Ken Loach nie wstrzelił się w ten czas. Być może dzisiaj jego wymierzone w Margaret Thatcher dokumenty o strajkach górnikach byłyby hitami.
21 listopada do kin wejdzie kontynuacja jednego z największych megahitów: „Igrzysk śmierci: Kosogłosu, cz.1”. Pierwsza część trylogii sprzed dwóch lat zajęła 15, druga - 10 miejsce w amerykańskim box office'ie wszech czasów. Teraz producenci rozbili finał na dwa filmy. We wszystkich główną rolę gra oscarowa Jennifer Lawrence. Towarzyszą jej m.in.Donald Sutherland, Philip Seymour Hoffman, Stanley Tucci, Woody Harrelson, Liam Hemsworth. W nowym odcinku oprócz nich (część scen zmarłego Hoffmana „dokręcono” z użyciem efektów komputerowych), na ekranie pojawi się m.in. Julianne Moore.
Dlaczego sukces „Igrzysk...” mnie dziwi? Nie tylko dlatego, że rzadko taką popularność zdobywa kino akcji z żeńską główną rolą. Ani nawet nie dlatego, że hitem stał się film, w którym ważnym symbolem jest kosogłos (taki ptak, podobno). Ale przede wszystkim: to naprawdę mroczna wizja społeczeństwa rządzonego przez tyranów, świadomie wykorzystujących media do władania tłumami. Społeczeństwa, w którym biedni zgromadzeni w specjalnych, spauperyzowanych „dystryktach”, są regularnie prześladowani. Gdzie odbywają się brutalne igrzyska, w których ku uciesze gawiedzi co roku ginie 23 wylosowanych obywateli. A całość w rzeczywistości niby wizualnie różnej, ale w gruncie rzeczy bardzo podobnej do dzisiejszych realiów.
„Igrzyska...” wpisują się w pewien nurt. Popkultura zaczyna dostrzegać słabości: ludzi i współczesnego świata. James Bond z nowych filmów jest złamany, oszukany przez państwo, pozostawiony sam sobie z jego demonami, alkoholizmem (a przynajmniej szczególną skłonnością do topienia smutków w kieliszku), i podupadłą kondycją. Batman u Christophera Nolana stał się najbardziej znękanym psychicznie superbohaterem, któremu problemów starczyłoby na terapię u psychoanalityka dłuższą niż Woody'ego Allena. Nawet Kapitan Ameryka jest jakby inny. Wystarczy zobaczyć trailer niedawnej ekranizacji, żeby poczuć, że coś jest nie tak: http://youtu.be/QO4P0K-sFbQ. To już nie jest ten muskularny mężczyzna w trykotach broniący podstawowych wartości. Proste zasady i podział na dobro i zło rozmyły się.
Jednak żaden z tych bohaterów nie jest w tak jawnej kontrze do systemu społecznego. „Igrzyska śmierci” są filmem o rewolucji proletariackiej. O dziewczynie z najuboższego dystryktu fikcyjnego państwa, która rzuca wyzwanie systemowi, po czym wykorzystując media i namiętności masowej publiczności zaczyna z nim wygrywać. Być może w czasach kryzysu i desperacji potrzebujemy kogoś, kto zbuntuje się za nas, w naszym imieniu. Szkoda, że Ken Loach nie wstrzelił się w ten czas. Być może dzisiaj jego wymierzone w Margaret Thatcher dokumenty o strajkach górnikach byłyby hitami.