Gdy w latach 90-tych ubiegłego wieku Stany Zjednoczone zakontraktowały ich do pokojowej roboty w Bośni i Hercegowinie, zorganizowali tam sobie wewnętrzny handelek 12-letnimi dziewczynkami, które wcześniej porwali w Rosji i Rumunii. Dekadę później w Afganistanie do towarzystwa i zabawy zatrudniali sobie chłopców. Lubią się moczyć. Tak mówią między sobą – „get wet” oznacza przeżyć walkę, zapewnić sobie odpowiednią dawkę adrenaliny, ubabrać się we krwi. Lista ich grzechów jest długa, bo święci ani nie chcą być, ani być tacy nie potrafią. „Są skłonni do częstego udziału w misjach bojowych i z lubością używają broni” – pisze o nich P.W. Singer w książce „Corporate Warriors”.
Kim są bohaterowie powyższego wstępu? Najemnikami zatrudnionymi w jednej z największych na świecie armii do wynajęcia – firmie DynCorp. Z raportu opublikowanego właśnie przez Global Policy Forum (GPF), organizację pozarządową monitorującą ONZ, dowiadujemy się, że groźne chłopaki z DynCorp stają się coraz bardziej znaczącą częścią sił pokojowych ONZ – osławionych „błękitnych hełmów”. DynCorp jest jedną z trzech prywatnych organizacji wojskowych, jakie ONZ kontraktuje na potrzeby misji pokojowych i rozwojowych. GPF donosi, że tylko między rokiem 2009 a 2010 udział prywaciarzy w wykonywaniu pokojowych zadań Narodów Zjednoczonych zwiększył się o 73 procent.
Warto w tym miejscu przypomnieć, że błękitne hełmy mają nieść pokój. Na papierze takie niesienie pokoju wygląda wspaniale: wszystkie kraje członkowskie ofiarują ONZ swoich żołnierzy, którzy wyruszają do zapalnych rejonów świata i - często ryzykując życie - dbają o to, żeby krew przestała się lać, świat był lepszy, a my wszyscy - bezpieczniejsi i szczęśliwsi.
W praktyce bywa różnie. Z pierwszą misją w historii wojownicy pokoju wyruszyli do Ziemi Świętej, w czasie wojny izraelsko-arabskiej z 1948 roku. Błękitne hełmy stacjonują tam zresztą do dziś - nikt ich jednak już nie zauważa, a wojna trwa w najlepsze. Przygnębiającym świadectwem międzynarodowej bezradności pozostanie też bierność żołnierzy w błękicie przyglądających się ludobójstwu w Rwandzie w 1994 roku i w Srebrenicy rok później.
Paradoks ONZ polega na tym, że pomimo dołującej słabości i nieskuteczności tej organizacji, lepiej że ona istniej, niż gdyby miało jej w ogóle nie być. ONZ jako jedyna organizacja na świecie podtrzymuje dialog między wszystkimi narodami świata. To wartość sama w sobie - nawet jeśli najczęściej nie wynika z tego wiele dobrego. Z całą pewnością jednak powierzanie zadań ONZ dziarskim chłopakom spod logo DynCorp i tym podobnych kłóci się z ideą tej organizacji. Światowego pokoju na pewno nie przyniosą osiłki, które myślą tylko o tym, gdzie by tu się zmoczyć.
Dlaczego ONZ postanowił sprywatyzować pokój? Odpowiedzi są dwie - i jedna łączy się z drugą. Po pierwsze brakuje państw chętnych ofiarować swych żołnierzy Narodom Zjednoczonym. Najmniej skłonni do tego są ci najbogatsi i najbezpieczniejsi. Pierwsza dziesiątka państw, których żołnierze najliczniej służyli w błękitnych barwach w 2011 roku wygląda tak: Bangladesz, Pakistan, Indie, Nigeria, Etiopia, Nepal, Egipt, Jordania, Ruanda i Ghana. Unia Europejska wysyła na oenzetowskie misje 4,5 procent wyjeżdżających na nie żołnierzy, a USA - mniej niż 1 procent. I tu dochodzimy do odpowiedzi drugiej: najmniej zaangażowani w oenzetowskie siły pokojowe Amerykanie, są jednocześnie największymi orędownikami prywatyzacji tychże sił. Nic dziwnego - taki na przykład DynCorp jest przecież korporacją amerykańską, a w jej kierownictwie zasiadają ludzie bardzo bliscy władzy – jak były szef sztabu armii USA Peter Shoomaker, czy były dowódca Centralnego Dowództwa Sił Zbrojnych USA Anthony Zinni. Jako doświadczeni wojskowi i biznesmeni, panowie ci dobrze wiedzą, że na wszystkim da się zarobić. Nawet na bezustannych i bezowocnych próbach poprawiania świata podejmowanych pod egidą ONZ.
Warto w tym miejscu przypomnieć, że błękitne hełmy mają nieść pokój. Na papierze takie niesienie pokoju wygląda wspaniale: wszystkie kraje członkowskie ofiarują ONZ swoich żołnierzy, którzy wyruszają do zapalnych rejonów świata i - często ryzykując życie - dbają o to, żeby krew przestała się lać, świat był lepszy, a my wszyscy - bezpieczniejsi i szczęśliwsi.
W praktyce bywa różnie. Z pierwszą misją w historii wojownicy pokoju wyruszyli do Ziemi Świętej, w czasie wojny izraelsko-arabskiej z 1948 roku. Błękitne hełmy stacjonują tam zresztą do dziś - nikt ich jednak już nie zauważa, a wojna trwa w najlepsze. Przygnębiającym świadectwem międzynarodowej bezradności pozostanie też bierność żołnierzy w błękicie przyglądających się ludobójstwu w Rwandzie w 1994 roku i w Srebrenicy rok później.
Paradoks ONZ polega na tym, że pomimo dołującej słabości i nieskuteczności tej organizacji, lepiej że ona istniej, niż gdyby miało jej w ogóle nie być. ONZ jako jedyna organizacja na świecie podtrzymuje dialog między wszystkimi narodami świata. To wartość sama w sobie - nawet jeśli najczęściej nie wynika z tego wiele dobrego. Z całą pewnością jednak powierzanie zadań ONZ dziarskim chłopakom spod logo DynCorp i tym podobnych kłóci się z ideą tej organizacji. Światowego pokoju na pewno nie przyniosą osiłki, które myślą tylko o tym, gdzie by tu się zmoczyć.
Dlaczego ONZ postanowił sprywatyzować pokój? Odpowiedzi są dwie - i jedna łączy się z drugą. Po pierwsze brakuje państw chętnych ofiarować swych żołnierzy Narodom Zjednoczonym. Najmniej skłonni do tego są ci najbogatsi i najbezpieczniejsi. Pierwsza dziesiątka państw, których żołnierze najliczniej służyli w błękitnych barwach w 2011 roku wygląda tak: Bangladesz, Pakistan, Indie, Nigeria, Etiopia, Nepal, Egipt, Jordania, Ruanda i Ghana. Unia Europejska wysyła na oenzetowskie misje 4,5 procent wyjeżdżających na nie żołnierzy, a USA - mniej niż 1 procent. I tu dochodzimy do odpowiedzi drugiej: najmniej zaangażowani w oenzetowskie siły pokojowe Amerykanie, są jednocześnie największymi orędownikami prywatyzacji tychże sił. Nic dziwnego - taki na przykład DynCorp jest przecież korporacją amerykańską, a w jej kierownictwie zasiadają ludzie bardzo bliscy władzy – jak były szef sztabu armii USA Peter Shoomaker, czy były dowódca Centralnego Dowództwa Sił Zbrojnych USA Anthony Zinni. Jako doświadczeni wojskowi i biznesmeni, panowie ci dobrze wiedzą, że na wszystkim da się zarobić. Nawet na bezustannych i bezowocnych próbach poprawiania świata podejmowanych pod egidą ONZ.