Igrzyska w Londynie powinny się rozpocząć minutą ciszy - tego chciałyby rodziny ofiar masakry na Olimpiadzie w Monachium w 1972 roku, a wraz z nimi 100 tysięcy ludzi, którzy podpisali w Internecie petycję w tej sprawie. Tego chcieliby też niektórzy z najważniejszych polityków globu, z prezydentem USA Barackiem Obamą na czele. Ale MKOl mówi: „nie!”.
Zgładzenie 11 izraelskich sportowców przez terrorystów z grupy Czarny Wrzesień ani razu nie doczekało się upamiętnienia podczas kolejnych igrzysk olimpijskich - i nie doczeka się też tym razem, choć w 2012 roku przypada okrągła, czterdziesta rocznica tamtych tragicznych wydarzeń. Szef MKOl Jacques Rogge tłumaczy, że ucierpiałaby na tym atmosfera ceremonii otwarcia. To żenujące wyjaśnienie. Rogge ma obawy, że taki hołd złożony Izraelczykom mógłby nie spodobać się co niektórym członkom rodziny olimpijskiej. Może zamiast tego szef MKOl-u powinien się zastanowić nad tym, czy w olimpijskiej rodzinie jest miejsce dla kogoś, kto za słuszne uważa zarzynanie niewinnych ludzi. Zupełnie inną sprawą jest to, że strach Rogge’a jest nieuzasadniony. Zdeklarowani wrogowie Izraela - z Iranem na czele - zadeklarowali, że jeśli będzie minuta ciszy, oni ją uszanują.
W takim wypadku odpowiedzi na pytanie, dlaczego MKOl idzie w tej sprawie w zaparte, trzeba szukać gdzie indziej. Może panowie zarządzający ruchem olimpijskim nie byli wstanie wymyślić, jak na takim hołdzie zarobić? Od początku lat 80-tych ubiegłego wieku, kiedy ówczesny ojciec rodziny Juan Antonio Samaranch przehandlował symbol igrzysk – pięć różnokolorowych, połączonych kół – i te zaczęły pojawiać się na produktach najmożniejszych korporacji, sam Komitet też przeobraził się w korporację. Od tego czasu motorem jego działania jest zysk. Produkt, który owa korporacja oferuje, nazywa się Igrzyska Olimpijskie - i co cztery lata znajduje kilka miliardów odbiorców na całym globie. Biznes to biznes - nie ma miejsca na sentymenty.
Trudno pogodzić się z tym, że najbardziej masowe imprezy sportowe świata pozostają własnością syndykatów o wątpliwej reputacji – jak MKOl, FIFA, czy UEFA. Ale komercjalizacja sportu nie zabiła jego ducha. Mimo olimpijskich słabości i klęsk - korupcji, upolitycznienia, dopingu, przemocy - Igrzyska trwają i trwać powinny, bo z reguły zwycięża w nich czysta rywalizacja. Miliardy podziwiają widowisko niosące pozytywny przekaz. Sport jest ważną częścią kultury - najbardziej masową, zrozumiałą i ludzką. Jest sztuką, której dzieła powstają na żywo na oczach widzów i często docierają do widzów na wszystkich płaszczyznach: estetycznej, emocjonalnej i intelektualnej. Wartość duchową i społeczną sportu rozumieli już starożytni - i rozumieją ją najbardziej rozwinięte społeczeństwa współczesne. Tych, którzy jej nie pojmują i uparcie, zagłuszani ogólnym entuzjazmem, przeliczają stadiony na żłobki - pewnie nie da się przekonać. Ale większość Polaków po czerwcowej fieście związanej z Euro 2012 czuje, że choć wszyscy byśmy chcieli więcej żłobków, to - aby wzniecić pozytywnego ducha wspólnoty i pchnąć ją do nowych wyzwań - raz na jakiś czas trzeba postawić kilka stadionów i zrobić igrzyska.
Część polskiej lewicy odrzuciła nasze igrzyska – Euro - jako bezwartościowy, szkodliwy wręcz festyn dla tępaków. Tymczasem trudno sobie wyobrazić potężniejszy nośnik lewicowych ideałów niż sport. Olimpiada nie jest substytutem wojny, czy wentylem dla testosteronu przepakowanych osiłków. Jest świętem różnorodności, trampoliną emancypacji kobiet, mniejszości rasowych i osób niepełnosprawnych. Jest spotkaniem z Innym. Fakt - raz spotkania wychodzą lepiej, raz gorzej. Nie udały się w Moskwie w 1980 roku i w Los Angeles cztery lata później. Nieraz – jak w rządzonym przez nazistów Berlinie - święto przeradza się w demonstrację siły, a czasem – jak w Monachium - zamienia się w krwawy dramat. Ale trwa i trwać powinno, bo, jak na razie, lepszych okazji do tak masowych i – z założenia – przyjaznych spotkań ludzkość sobie nie wymyśliła.
Igrzyska są też wyjątkową okazją, żeby dać wygrać przegranym. Olimpijskimi ikonami stają się jamajscy bobsleiści, albo Éric Moussambani - pływak z Gwinei Równikowej - który dopiero na Olimpiadzie w Sydney zobaczył, jak wygląda prawdziwy basen i 100 metrów przepłynął dwa razy wolniej od rywali. Na Igrzyskach jest też miejsce dla historii o Adamie Małyszu - sportowcu, który w swojej dyscyplinie łapie się do najlepszej trójki w historii, ale nigdy nie zdobył olimpijskiego złota. Porażka Małysza z Simonem Ammanem w 2002 roku w Salt Lake City połączyła więcej Polaków niż wszelkie wcześniejsze wydarzenia w naszej historii. 14,5 miliona Polaków wpatrywało się w ekrany telewizorów w chudzielca szybującego nad stokiem. I głośno, albo w duszy, zaklinaliśmy: leć, Adam, leć. Bez przeżywania takich chwil bylibyśmy ubożsi. Nawet gdyby żłobków było dokładnie tyle, ile trzeba.
W takim wypadku odpowiedzi na pytanie, dlaczego MKOl idzie w tej sprawie w zaparte, trzeba szukać gdzie indziej. Może panowie zarządzający ruchem olimpijskim nie byli wstanie wymyślić, jak na takim hołdzie zarobić? Od początku lat 80-tych ubiegłego wieku, kiedy ówczesny ojciec rodziny Juan Antonio Samaranch przehandlował symbol igrzysk – pięć różnokolorowych, połączonych kół – i te zaczęły pojawiać się na produktach najmożniejszych korporacji, sam Komitet też przeobraził się w korporację. Od tego czasu motorem jego działania jest zysk. Produkt, który owa korporacja oferuje, nazywa się Igrzyska Olimpijskie - i co cztery lata znajduje kilka miliardów odbiorców na całym globie. Biznes to biznes - nie ma miejsca na sentymenty.
Trudno pogodzić się z tym, że najbardziej masowe imprezy sportowe świata pozostają własnością syndykatów o wątpliwej reputacji – jak MKOl, FIFA, czy UEFA. Ale komercjalizacja sportu nie zabiła jego ducha. Mimo olimpijskich słabości i klęsk - korupcji, upolitycznienia, dopingu, przemocy - Igrzyska trwają i trwać powinny, bo z reguły zwycięża w nich czysta rywalizacja. Miliardy podziwiają widowisko niosące pozytywny przekaz. Sport jest ważną częścią kultury - najbardziej masową, zrozumiałą i ludzką. Jest sztuką, której dzieła powstają na żywo na oczach widzów i często docierają do widzów na wszystkich płaszczyznach: estetycznej, emocjonalnej i intelektualnej. Wartość duchową i społeczną sportu rozumieli już starożytni - i rozumieją ją najbardziej rozwinięte społeczeństwa współczesne. Tych, którzy jej nie pojmują i uparcie, zagłuszani ogólnym entuzjazmem, przeliczają stadiony na żłobki - pewnie nie da się przekonać. Ale większość Polaków po czerwcowej fieście związanej z Euro 2012 czuje, że choć wszyscy byśmy chcieli więcej żłobków, to - aby wzniecić pozytywnego ducha wspólnoty i pchnąć ją do nowych wyzwań - raz na jakiś czas trzeba postawić kilka stadionów i zrobić igrzyska.
Część polskiej lewicy odrzuciła nasze igrzyska – Euro - jako bezwartościowy, szkodliwy wręcz festyn dla tępaków. Tymczasem trudno sobie wyobrazić potężniejszy nośnik lewicowych ideałów niż sport. Olimpiada nie jest substytutem wojny, czy wentylem dla testosteronu przepakowanych osiłków. Jest świętem różnorodności, trampoliną emancypacji kobiet, mniejszości rasowych i osób niepełnosprawnych. Jest spotkaniem z Innym. Fakt - raz spotkania wychodzą lepiej, raz gorzej. Nie udały się w Moskwie w 1980 roku i w Los Angeles cztery lata później. Nieraz – jak w rządzonym przez nazistów Berlinie - święto przeradza się w demonstrację siły, a czasem – jak w Monachium - zamienia się w krwawy dramat. Ale trwa i trwać powinno, bo, jak na razie, lepszych okazji do tak masowych i – z założenia – przyjaznych spotkań ludzkość sobie nie wymyśliła.
Igrzyska są też wyjątkową okazją, żeby dać wygrać przegranym. Olimpijskimi ikonami stają się jamajscy bobsleiści, albo Éric Moussambani - pływak z Gwinei Równikowej - który dopiero na Olimpiadzie w Sydney zobaczył, jak wygląda prawdziwy basen i 100 metrów przepłynął dwa razy wolniej od rywali. Na Igrzyskach jest też miejsce dla historii o Adamie Małyszu - sportowcu, który w swojej dyscyplinie łapie się do najlepszej trójki w historii, ale nigdy nie zdobył olimpijskiego złota. Porażka Małysza z Simonem Ammanem w 2002 roku w Salt Lake City połączyła więcej Polaków niż wszelkie wcześniejsze wydarzenia w naszej historii. 14,5 miliona Polaków wpatrywało się w ekrany telewizorów w chudzielca szybującego nad stokiem. I głośno, albo w duszy, zaklinaliśmy: leć, Adam, leć. Bez przeżywania takich chwil bylibyśmy ubożsi. Nawet gdyby żłobków było dokładnie tyle, ile trzeba.