Mam już tego serdecznie dość. Wielkie osobistości świata kultury umierają na moich oczach jedna po drugiej. Amy Winehouse, Gary Moore, Violetta Villas, Wisława Szymborska. Dziś do tego grona dołączyła Whitney Houston. A ja nie chcę, by wielkie gwiazdy umierały. Chcę, by dalej tworzyły.
Grom z jasnego nieba. Trzask! Telewizor włączony. Na niedzielne rozbudzenie. Whitney Houston nie żyje – podaje pasek informacyjny jednej z telewizyjnych stacji. Robię kawę. Ledwo docieram do kuchni. Jest młynek. Wsypuję ziarna. Mielę. Kręcę, kręcę, kręcę. Ale kto to jest Whitney Houston? Zaraz, zaraz. Ta Whitney Houston?!? Wracam z młynkiem. Kręcę. Czytam. I już wiem, że nie żyje.
Nie chcę pisać, że Whitney Houston wielką piosenkarką była. Współcześni zwykli szastać tego typu pochwałami na prawo i lewo. Mawiano, że Houston dysponowała czterooktawową skalą głosu. Co to znaczy, jak się to objawia, czy to dużo, czy to mało – nie wiadomo. Nie chcę pisać, że zanim zagrała w kochanym przez wszystkich filmie „Bodyguard”, miała propozycję zagrania u boku Roberta de Niro. Interesowali się nią także Spike Lee i Quincy Jones. Nie chcę pisać, że szlagier Dolly Parton „I Will Always Love You” w jej wykonaniu stał się najlepiej sprzedającym się singlem wykonywanym przez wokalistkę i do tej pory nie oddał palmy pierwszeństwa. Nie chcę pisać, że zdobyła tyle muzycznych nagród, iż cała nasza redakcja nie dałaby rady ich unieść.
Nie chce pisać, że pod koniec lat dziewięćdziesiątych jej zachowanie się zmieniło. Słodka, urocza, zdolna wokalistka stała się bohaterką tabloidów. Spóźniała się na próby, nie pojawiała się na koncertach. Miała śpiewać na rozdaniu Oscarów, ale jej przyjaciel, który był jednocześnie dyrektorem muzycznym Akademii, podziękował jej, tłumacząc, że nie może ryzykować. Whitney znajdowała się już wówczas w kiepskim stanie.
Nie chcę pisać, że prasa jej nie lubiła. Że była krytykowana nawet za to, iż podczas występu w Sopocie miała na sobie rękawiczki i ocieplany płaszcz. A przecież to był sierpień! I że nie dała z siebie wszystkiego, a dzień wcześniej Lionel Ritchie dał niezły koncert.
Nie chcę pisać, że miała problemy. Każdy je ma. A problemy z narkotykami bywają wyjątkowo paskudne. W wywiadzie, którego udzieliła w 2002 roku Whitney pierwszy raz przyznała się, że zażywa narkotyki. Konkretnie – kokainę. „First of all, let's get one thing straight. Crack is cheap. I make too much money to ever smoke crack. Let's get that straight. Okay? We don't do crack. We don't do that. Crack is whack” („Wyjaśnijmy jedną rzecz. Crack jest tani. Zarabiam zbyt dużo, by palić crack. Powiedzmy to sobie wprost. Nie zażywam cracku. Nie robię tego. Crack jest do d…”) – tłumaczyła.
Nie chcę pisać, że wielokrotnie próbowała wrócić na szczyt. Wystąpiła nawet w brytyjskim „X factor”, ale prasa ostro skrytykowała jej występ. „Chaotyczna klapa!” – pisano. Powoli traciła głos. Stawał się nieczysty, słaby.
Co dziś, w dniu śmierci wokalistki, myślę o Whitney Houston? Pierwsza myśl – ten cholerny show biznes! Jak śpiewał Neil Young :
It's better to burn out
Than to fade away
Whitney się wypalała. Nie tak, jak Amy Winehouse czy Kurt Cobain. Świeciła mocnym blaskiem przez wiele lat, ale powolutku się wypalała. Taki właśnie jest show biznes. To przede wszystkim świat wielkiej samotności. Nikt nie zadba o ciebie, choć wszyscy będą klepać cię po ramieniu i zapewniać, że zrobią dla ciebie wszystko. Tak naprawdę jednak, gdy będziesz tego potrzebować najbardziej, nikt cię nie ochroni. A dziś chciałoby się krzyczeć: „Kevinie Costnerze, czemu nie ochroniłeś Whitney?!?”.
Ale nie krzyczę. Wiem, że wielkie gwiazdy muszą odejść tak jak żyły.
Nie chcę pisać, że Whitney Houston wielką piosenkarką była. Współcześni zwykli szastać tego typu pochwałami na prawo i lewo. Mawiano, że Houston dysponowała czterooktawową skalą głosu. Co to znaczy, jak się to objawia, czy to dużo, czy to mało – nie wiadomo. Nie chcę pisać, że zanim zagrała w kochanym przez wszystkich filmie „Bodyguard”, miała propozycję zagrania u boku Roberta de Niro. Interesowali się nią także Spike Lee i Quincy Jones. Nie chcę pisać, że szlagier Dolly Parton „I Will Always Love You” w jej wykonaniu stał się najlepiej sprzedającym się singlem wykonywanym przez wokalistkę i do tej pory nie oddał palmy pierwszeństwa. Nie chcę pisać, że zdobyła tyle muzycznych nagród, iż cała nasza redakcja nie dałaby rady ich unieść.
Nie chce pisać, że pod koniec lat dziewięćdziesiątych jej zachowanie się zmieniło. Słodka, urocza, zdolna wokalistka stała się bohaterką tabloidów. Spóźniała się na próby, nie pojawiała się na koncertach. Miała śpiewać na rozdaniu Oscarów, ale jej przyjaciel, który był jednocześnie dyrektorem muzycznym Akademii, podziękował jej, tłumacząc, że nie może ryzykować. Whitney znajdowała się już wówczas w kiepskim stanie.
Nie chcę pisać, że prasa jej nie lubiła. Że była krytykowana nawet za to, iż podczas występu w Sopocie miała na sobie rękawiczki i ocieplany płaszcz. A przecież to był sierpień! I że nie dała z siebie wszystkiego, a dzień wcześniej Lionel Ritchie dał niezły koncert.
Nie chcę pisać, że miała problemy. Każdy je ma. A problemy z narkotykami bywają wyjątkowo paskudne. W wywiadzie, którego udzieliła w 2002 roku Whitney pierwszy raz przyznała się, że zażywa narkotyki. Konkretnie – kokainę. „First of all, let's get one thing straight. Crack is cheap. I make too much money to ever smoke crack. Let's get that straight. Okay? We don't do crack. We don't do that. Crack is whack” („Wyjaśnijmy jedną rzecz. Crack jest tani. Zarabiam zbyt dużo, by palić crack. Powiedzmy to sobie wprost. Nie zażywam cracku. Nie robię tego. Crack jest do d…”) – tłumaczyła.
Nie chcę pisać, że wielokrotnie próbowała wrócić na szczyt. Wystąpiła nawet w brytyjskim „X factor”, ale prasa ostro skrytykowała jej występ. „Chaotyczna klapa!” – pisano. Powoli traciła głos. Stawał się nieczysty, słaby.
Co dziś, w dniu śmierci wokalistki, myślę o Whitney Houston? Pierwsza myśl – ten cholerny show biznes! Jak śpiewał Neil Young :
It's better to burn out
Than to fade away
Whitney się wypalała. Nie tak, jak Amy Winehouse czy Kurt Cobain. Świeciła mocnym blaskiem przez wiele lat, ale powolutku się wypalała. Taki właśnie jest show biznes. To przede wszystkim świat wielkiej samotności. Nikt nie zadba o ciebie, choć wszyscy będą klepać cię po ramieniu i zapewniać, że zrobią dla ciebie wszystko. Tak naprawdę jednak, gdy będziesz tego potrzebować najbardziej, nikt cię nie ochroni. A dziś chciałoby się krzyczeć: „Kevinie Costnerze, czemu nie ochroniłeś Whitney?!?”.
Ale nie krzyczę. Wiem, że wielkie gwiazdy muszą odejść tak jak żyły.