O tym dlaczego ulica Bora-Komorowskiego leży po wschodniej stronie Warszawy i o tym, że nie każdy Niemiec był kanalią.
W 1939 roku Niemcy stracili tylko jeden duży okręt wojenny. Pancernik "kieszonkowy" Admiral Graf Spee siał postrach na Atlantyku przez wiele tygodni, zatapiając liczne statki i wyprowadzając w pole tropiące go krążowniki alianckie. Wreszcie, 13 grudnia 1939 roku, niedaleko wybrzeży Ameryki Południowej osaczyły go trzy krążowniki. "Exeter", "Ajax" i "Achilles" stoczyły heroiczny bój, zmuszając uszkodzonego korsarza do ukrycia się w neutralnym porcie Montevideo. Dowódca pancernika miał do wyboru: zatopić własną jednostkę i dać się internować, albo wypłynąć na pełne morze i stoczyć samobójczą walkę.
Kapitan Hans Wilhelm Langsdorff nie chciał ryzykować życia swoich ludzi i zatopił okręt. Parę dni później zorientował się, że popełnił błąd. Wyjście w morze blokowały znacznie słabsze okręty, niż mu się początkowo wydawało. Zmarnował okręt wart miliony marek niemieckich, stracił 36 marynarzy, a 60 odniosło rany. Langsdorffa nikt nie oskarżał – szczególnie, że przed fatalną decyzją doskonale dowodził okrętem i odnosił sukcesy - on sam jednak nie mógł pogodzić się z klęską. 19 grudnia 1939 roku ubrał się w galowy mundur, położył na rozścielonej na hotelowym łóżku banderze okrętowej i strzelił sobie w głowę.
Po co właściwie piszę o jakimś niemieckim oficerze? Chcę go porównać z jednym Polakiem, a konkretnie z generałem Tadeuszem Borem-Komorowskim. W przeciwieństwie do Langsdorffa, trudno wymienić jakieś wcześniejsze sukcesy bojowe tego oficera. Mimo to objął dowództwo nad przygotowywanym przez AK przez kilka lat powstaniem i – zdaniem większości historyków – fatalnie je przeprowadził. Można słusznie narzekać na okrucieństwo SS i Wehrmachtu, czy zdradę Stalina. To wszystko nie zmieni jednak faktu, że nie da się wymienić większych skutecznych operacji przeprowadzonych przez powstańców. Przeciwnie rozpoczęcie ataku o 17.00, kiedy żaden z Niemców nie spał i nie zdążył się jeszcze nawet upić, świadczy o niepojętym wręcz dyletanctwie. Piękne i błyskotliwe epizody powstania były udziałem niższych stopniem oficerów i zwykłych żołnierzy. Strategiczne punkty Warszawy pozostały jednak niezdobyte.
Bór-Komorowski był w dużej mierze odpowiedzialny za rzucenie do warszawskiego piekła kilkudziesięciu tysięcy AK-owców (walczyły też dzieci), 200 tysięcy uwięzionych w stolicy cywilów, bezcennych zabytków i narodowych archiwów. Po upadku powstania trafił do niewoli, a następnie do władz emigracyjnych, gdzie w nimbie bohaterskiego przywódcy zajął się polityką. Przez półtora roku pełnił nawet rolę premiera rządu RP na uchodźstwie. Napisał wspomnienia, umarł we własnym łóżku. Pokrewieństwem z nim szczyci się współczesny marszałek sejmu...
Ocenę obydwu postaw pozostawiam czytelnikom.
Kapitan Hans Wilhelm Langsdorff nie chciał ryzykować życia swoich ludzi i zatopił okręt. Parę dni później zorientował się, że popełnił błąd. Wyjście w morze blokowały znacznie słabsze okręty, niż mu się początkowo wydawało. Zmarnował okręt wart miliony marek niemieckich, stracił 36 marynarzy, a 60 odniosło rany. Langsdorffa nikt nie oskarżał – szczególnie, że przed fatalną decyzją doskonale dowodził okrętem i odnosił sukcesy - on sam jednak nie mógł pogodzić się z klęską. 19 grudnia 1939 roku ubrał się w galowy mundur, położył na rozścielonej na hotelowym łóżku banderze okrętowej i strzelił sobie w głowę.
Po co właściwie piszę o jakimś niemieckim oficerze? Chcę go porównać z jednym Polakiem, a konkretnie z generałem Tadeuszem Borem-Komorowskim. W przeciwieństwie do Langsdorffa, trudno wymienić jakieś wcześniejsze sukcesy bojowe tego oficera. Mimo to objął dowództwo nad przygotowywanym przez AK przez kilka lat powstaniem i – zdaniem większości historyków – fatalnie je przeprowadził. Można słusznie narzekać na okrucieństwo SS i Wehrmachtu, czy zdradę Stalina. To wszystko nie zmieni jednak faktu, że nie da się wymienić większych skutecznych operacji przeprowadzonych przez powstańców. Przeciwnie rozpoczęcie ataku o 17.00, kiedy żaden z Niemców nie spał i nie zdążył się jeszcze nawet upić, świadczy o niepojętym wręcz dyletanctwie. Piękne i błyskotliwe epizody powstania były udziałem niższych stopniem oficerów i zwykłych żołnierzy. Strategiczne punkty Warszawy pozostały jednak niezdobyte.
Bór-Komorowski był w dużej mierze odpowiedzialny za rzucenie do warszawskiego piekła kilkudziesięciu tysięcy AK-owców (walczyły też dzieci), 200 tysięcy uwięzionych w stolicy cywilów, bezcennych zabytków i narodowych archiwów. Po upadku powstania trafił do niewoli, a następnie do władz emigracyjnych, gdzie w nimbie bohaterskiego przywódcy zajął się polityką. Przez półtora roku pełnił nawet rolę premiera rządu RP na uchodźstwie. Napisał wspomnienia, umarł we własnym łóżku. Pokrewieństwem z nim szczyci się współczesny marszałek sejmu...
Ocenę obydwu postaw pozostawiam czytelnikom.