Film „The Social Network” został już dawno okrzyknięty najbardziej oczekiwanym filmem roku. I chyba słusznie - w końcu miał opowiadać o kulisach (momentami nieco mrocznych) powstania serwisu, z którego korzysta dzisiaj pół miliarda osób.
Zainteresowanie filmem o kulisach powstania Facebooka stało się jeszcze większe, gdy media obiegły informacje o tym, jakoby scenariusz niezbyt spodobał się osobom, o których film opowiada. Scenariusz nie spodobał się do tego stopnia, że bohaterowie historii chcieli uładzenia scenariusza. Pod tym względem okazali się jednak nieskuteczni.
Kiedy wreszcie film zadebiutował natychmiast zaczęto porównywać go do „Ojca Chrzestnego” czy „Obywatela Kane’a”. Więc poszłam. Już dwa razy. I pewnie skończy się na tym, że pójdę trzeci raz, choć moim zdaniem „The Social Network” to jednak nie „Ojciec Chrzestny”. Mimo to robi wrażenie. I nie chodzi tu o dobre kreacje Jesse Eisenberga, wcielającego się w filmie w postać twórcy Facebooka Marka Zuckerberga, czy Justina Timberlake’a, który gra Serana Parkera, współzałożyciela Napstera. Nie chodzi też o muzykę tworzącą nastrój scen czy cięte dialogi. Nie chodzi nawet o ukazanie kulis powstania Facebooka, bo chyba nikt nigdy nie dowie się, jak było naprawdę.
O co więc chodzi? Ano o to, że jeszcze chyba nigdy film, który oglądałam nie dotyczył sprawy tak bardzo dotyczącej mnie. Moich znajomych. Mojej mamy. Mojej ulubionej knajpy. Czekając w kolejce do kasy by odebrać bilet, przeglądałam ulotki reklamujące najbliższe premiery. Chyba na każdej w rogu widniał niebieski kwadracik z litera „F” wzbogacony o informację, że więcej o filmie można się dowiedzieć na Facebooku. Po odebraniu biletu poszłam kupić coś do picia do znajdującej się w kinie kawiarni. Na tablicach z menu tez widniało znajome logo i hasło: „Follow us on Facebook”. Kiedy czekałam na swoje latte stałam się mimowolnym świadkiem dialogu dwóch nastolatek, ekscytujących się tym co któraś z ich koleżanek napisała na „fejsie” i jak na to zareagował chłopak rzeczonej. Facebook jest wszędzie. I właśnie przez tę aktualność jestem gotowa kliknąć „Lubię to!” na stronie filmu.
Do Facebooka dołączyłam jakieś dwa lata temu z dość prozaicznego powodu – miałam napisać tekst o nowym zjawisku i chciałam zobaczyć „z czym to się je”. I bardzo szybko zamiast tuż po przebudzeniu sprawdzić e-maila, zaczęłam zaglądać na moje facebookowe konto. Gdy w pewnym momencie na jakiś czas rozstałam się z Facebookiem nie zaobserwowałam wprawdzie u siebie objawów syndromu odstawienia, ale odkryłam, że nagle zaczęła mi umykać połowa życia towarzyskiego. I w ten sposób odkryłam, jak bardzo Facebook wkradł się w nasze życie i stał się czyś tak „oczywistym”, jak rozmowa przez telefon czy e-mailowa korespondencja.
Czy za dwa-trzy lata też będę zaczynać dzień od Facebooka? Nie wiem. Ale jestem pewna, że Zuckerberg tak łatwo nie odpuści i nie pozwoli, by jakiś inny, nowy Zuckerberg zawładnął połową świata.
Kiedy wreszcie film zadebiutował natychmiast zaczęto porównywać go do „Ojca Chrzestnego” czy „Obywatela Kane’a”. Więc poszłam. Już dwa razy. I pewnie skończy się na tym, że pójdę trzeci raz, choć moim zdaniem „The Social Network” to jednak nie „Ojciec Chrzestny”. Mimo to robi wrażenie. I nie chodzi tu o dobre kreacje Jesse Eisenberga, wcielającego się w filmie w postać twórcy Facebooka Marka Zuckerberga, czy Justina Timberlake’a, który gra Serana Parkera, współzałożyciela Napstera. Nie chodzi też o muzykę tworzącą nastrój scen czy cięte dialogi. Nie chodzi nawet o ukazanie kulis powstania Facebooka, bo chyba nikt nigdy nie dowie się, jak było naprawdę.
O co więc chodzi? Ano o to, że jeszcze chyba nigdy film, który oglądałam nie dotyczył sprawy tak bardzo dotyczącej mnie. Moich znajomych. Mojej mamy. Mojej ulubionej knajpy. Czekając w kolejce do kasy by odebrać bilet, przeglądałam ulotki reklamujące najbliższe premiery. Chyba na każdej w rogu widniał niebieski kwadracik z litera „F” wzbogacony o informację, że więcej o filmie można się dowiedzieć na Facebooku. Po odebraniu biletu poszłam kupić coś do picia do znajdującej się w kinie kawiarni. Na tablicach z menu tez widniało znajome logo i hasło: „Follow us on Facebook”. Kiedy czekałam na swoje latte stałam się mimowolnym świadkiem dialogu dwóch nastolatek, ekscytujących się tym co któraś z ich koleżanek napisała na „fejsie” i jak na to zareagował chłopak rzeczonej. Facebook jest wszędzie. I właśnie przez tę aktualność jestem gotowa kliknąć „Lubię to!” na stronie filmu.
Do Facebooka dołączyłam jakieś dwa lata temu z dość prozaicznego powodu – miałam napisać tekst o nowym zjawisku i chciałam zobaczyć „z czym to się je”. I bardzo szybko zamiast tuż po przebudzeniu sprawdzić e-maila, zaczęłam zaglądać na moje facebookowe konto. Gdy w pewnym momencie na jakiś czas rozstałam się z Facebookiem nie zaobserwowałam wprawdzie u siebie objawów syndromu odstawienia, ale odkryłam, że nagle zaczęła mi umykać połowa życia towarzyskiego. I w ten sposób odkryłam, jak bardzo Facebook wkradł się w nasze życie i stał się czyś tak „oczywistym”, jak rozmowa przez telefon czy e-mailowa korespondencja.
Czy za dwa-trzy lata też będę zaczynać dzień od Facebooka? Nie wiem. Ale jestem pewna, że Zuckerberg tak łatwo nie odpuści i nie pozwoli, by jakiś inny, nowy Zuckerberg zawładnął połową świata.