Elektrownia jądrowa w Polsce to nie zagrożenie – to szansa. Szansa na tańszą energię i zwiększenie bezpieczeństwa energetycznego kraju. Atom to również – wbrew temu, co mówią ekoterroryści z Greenpeace – czystsze powietrze.
Wprawdzie dziś w Polsce większość osób popiera atomowe rozwiązania w energetyce, ale wciąż ponad 40 proc. badanych nie zgadza się na budowę rodzimej „jądrówki”. Dlaczego? Ze strachu. A może raczej z niewiedzy. Jako najczęściej podawane powody negatywnego stosunku do uruchomienia elektrowni atomowej w Polsce ankietowani wymieniają konsekwencje ewentualnej awarii lub katastrofy (wspominając przy tym Fukushimę i – częściej - Czarnobyl), obawę o zdrowie rodziny czy… oszpecenie krajobrazu taką budowlą (sic!).
Śmieszne to wszystko. Naprawdę śmieszne. „Jądrówki” krajobraz psują, ale wiatraki, odkrywkowe kopalnie węgla brunatnego czy klasyczne elektrownie węglowe już nie? A w jaki sposób normalnie funkcjonująca elektrownia atomowa miałaby negatywnie wpływać na zdrowie kogokolwiek? Przecież takie „argumenty” jasno pokazują, że ludzie, którzy po nie sięgają, nie zdają sobie chyba nawet sprawy z tego, że istnieją skuteczne metody zabezpieczenia „sąsiadów” elektrowni przed promieniowaniem. Więcej – promieniowanie w budynku elektrowni, ze względu na istniejące w niej zabezpieczenia, jest nawet mniejsze niż np. w centrum Warszawy.
Zostają jeszcze te – przyznaję, tragiczne w skutkach – katastrofy. Ale czy rzeczywiście zdarzyło się ich tak dużo, aby zakładać powtórzenie się scenariusza z Czarnobyla i Fukushimy w Polsce? Odpowiedź jest krótka: nie. Profesor Andrzej Strupczewski przywołuje trzy naprawdę poważne katastrofy. Do jednej – w latach 70-tych ubiegłego stulecia doszło w Harrisburgu, w elektrowni opartej na starej technologii. Do drugiej – w 1986 roku w Czarnobylu, gdzie ciężko mówić o jakiejkolwiek technologii, bo takiego łamania wszelkich standardów, do jakiego dochodziło w byłym ZSRR, ciężko szukać gdziekolwiek indziej. Trzecia poważna awaria miała miejsce w elektrowni Fukushima I po silnym trzęsieniu ziemi i uderzeniu wywołanego przez nie tsunami.
Tymczasem w Polsce nie mamy do czynienia z ruchami tektonicznymi, jakich doświadcza Japonia, ani nie będziemy budować elektrowni w oparciu o technologie, które zawiodły w latach 70-tych i 80-tych. Co więcej – katastrofy w Harrisburgu i Czarnobylu nigdy by się nie wydarzyły, gdyby nie ewidentne błędy obsługi. Czy mogą one wystąpić również w elektrowni, która miałaby powstać w naszym kraju? Oczywiście mogą - tego przewidzieć się nie da. Można jednak zatrudnić na tyle profesjonalną kadrę, by takich sytuacji uniknąć. Skoro mogli to zrobić Czesi i Słowacy, skoro mogli Niemcy, Francuzi, Rosjanie i Litwini, to dlaczego nie mamy tego zrobić i my, Polacy? Równie odpowiedzialnych i profesjonalnych pracowników potrzeba do obsługi ruchu lotniczego, do służby w wojsku czy nawet pracy w zwykłych przedsiębiorstwach chemicznych.
No dobrze, ale po co ryzykować. Są przecież inne źródła energii, np. odnawialne. Są, a jakże. Pytanie brzmi jednak następująco: czy w Polsce są odpowiednie warunki, by z tych ekoźródeł czerpać energię? I tu pojawia się problem, bo te warunki są – mówiąc eufemistycznie – nie najlepsze. W Polsce nie wieją stałe i silne wiatry (może z wyjątkiem Kielecczyzny), przez nasz kraj nie płyną rwące rzeki, a słońca ledwo wystarcza nam na niezbyt długie lato – na oświetlenie przez 12 miesięcy 40-milionowego kraju z pewnością go nie wystarczy.
Ale mamy łupki! – powie ktoś. Cóż – mamy, albo i nie mamy. Uczciwie trzeba bowiem przyznać, że łupków tak naprawdę dopiero szukamy a poza tym nie do końca wiemy jak je wykorzystywać. Zanim (i o ile?) zaczniemy z nich czerpać energię, mogą minąć naprawdę długie lata.
A czasu zbyt wiele nie mamy. Wydobycie węgla staje się dla naszego państwa coraz droższe i trudniejsze, bo eksploatować trzeba coraz głębiej położone pokłady. To sprawia, że już musimy sprowadzać do Polski węgiel, płacąc za niego ciężkie pieniądze. Im dłużej będziemy zwlekać z modernizacją naszego systemu energetycznego, tym szybciej te koszta będą rosły. Doliczyć do tego można opłaty za emisję dwutlenku węgla wynikające z - będącego uzupełnieniem Ramowej konwencji Narodów Zjednoczonych w sprawie zmian klimatu - protokołu z Kioto. Te - niemałe przecież pieniądze – na pewno można byłoby przeznaczyć na coś innego.
Dlatego też nie ma na co czekać. Budowa elektrowni jądrowej to nie tylko wymierne oszczędności, ale też jeden z elementów umacniania bezpieczeństwa energetycznego Polski. Bezpieczeństwa, które w dynamicznie rozwijającym i zglobalizowanym świecie, staje się coraz istotniejsze. Tej kwestii nie można tego ignorować - zwłaszcza, że myśleć trzeba nie tylko o sobie, ale i o przyszłych pokoleniach.
Oczywiście, „jądrówka” wszystkich problemów nie rozwiąże - musimy cały czas pamiętać o potrzebie dywersyfikacji źródeł energii elektrycznej. Przy takim zapotrzebowaniu, jakie już Polska ma, a tym bardziej przy tym, jakie mieć będzie za kilka lat, znajdzie się miejsce i dla elektrowni atomowej, i dla łupków, i dla źródeł odnawialnych. Tylko weźmy się w końcu do roboty!
Śmieszne to wszystko. Naprawdę śmieszne. „Jądrówki” krajobraz psują, ale wiatraki, odkrywkowe kopalnie węgla brunatnego czy klasyczne elektrownie węglowe już nie? A w jaki sposób normalnie funkcjonująca elektrownia atomowa miałaby negatywnie wpływać na zdrowie kogokolwiek? Przecież takie „argumenty” jasno pokazują, że ludzie, którzy po nie sięgają, nie zdają sobie chyba nawet sprawy z tego, że istnieją skuteczne metody zabezpieczenia „sąsiadów” elektrowni przed promieniowaniem. Więcej – promieniowanie w budynku elektrowni, ze względu na istniejące w niej zabezpieczenia, jest nawet mniejsze niż np. w centrum Warszawy.
Zostają jeszcze te – przyznaję, tragiczne w skutkach – katastrofy. Ale czy rzeczywiście zdarzyło się ich tak dużo, aby zakładać powtórzenie się scenariusza z Czarnobyla i Fukushimy w Polsce? Odpowiedź jest krótka: nie. Profesor Andrzej Strupczewski przywołuje trzy naprawdę poważne katastrofy. Do jednej – w latach 70-tych ubiegłego stulecia doszło w Harrisburgu, w elektrowni opartej na starej technologii. Do drugiej – w 1986 roku w Czarnobylu, gdzie ciężko mówić o jakiejkolwiek technologii, bo takiego łamania wszelkich standardów, do jakiego dochodziło w byłym ZSRR, ciężko szukać gdziekolwiek indziej. Trzecia poważna awaria miała miejsce w elektrowni Fukushima I po silnym trzęsieniu ziemi i uderzeniu wywołanego przez nie tsunami.
Tymczasem w Polsce nie mamy do czynienia z ruchami tektonicznymi, jakich doświadcza Japonia, ani nie będziemy budować elektrowni w oparciu o technologie, które zawiodły w latach 70-tych i 80-tych. Co więcej – katastrofy w Harrisburgu i Czarnobylu nigdy by się nie wydarzyły, gdyby nie ewidentne błędy obsługi. Czy mogą one wystąpić również w elektrowni, która miałaby powstać w naszym kraju? Oczywiście mogą - tego przewidzieć się nie da. Można jednak zatrudnić na tyle profesjonalną kadrę, by takich sytuacji uniknąć. Skoro mogli to zrobić Czesi i Słowacy, skoro mogli Niemcy, Francuzi, Rosjanie i Litwini, to dlaczego nie mamy tego zrobić i my, Polacy? Równie odpowiedzialnych i profesjonalnych pracowników potrzeba do obsługi ruchu lotniczego, do służby w wojsku czy nawet pracy w zwykłych przedsiębiorstwach chemicznych.
No dobrze, ale po co ryzykować. Są przecież inne źródła energii, np. odnawialne. Są, a jakże. Pytanie brzmi jednak następująco: czy w Polsce są odpowiednie warunki, by z tych ekoźródeł czerpać energię? I tu pojawia się problem, bo te warunki są – mówiąc eufemistycznie – nie najlepsze. W Polsce nie wieją stałe i silne wiatry (może z wyjątkiem Kielecczyzny), przez nasz kraj nie płyną rwące rzeki, a słońca ledwo wystarcza nam na niezbyt długie lato – na oświetlenie przez 12 miesięcy 40-milionowego kraju z pewnością go nie wystarczy.
Ale mamy łupki! – powie ktoś. Cóż – mamy, albo i nie mamy. Uczciwie trzeba bowiem przyznać, że łupków tak naprawdę dopiero szukamy a poza tym nie do końca wiemy jak je wykorzystywać. Zanim (i o ile?) zaczniemy z nich czerpać energię, mogą minąć naprawdę długie lata.
A czasu zbyt wiele nie mamy. Wydobycie węgla staje się dla naszego państwa coraz droższe i trudniejsze, bo eksploatować trzeba coraz głębiej położone pokłady. To sprawia, że już musimy sprowadzać do Polski węgiel, płacąc za niego ciężkie pieniądze. Im dłużej będziemy zwlekać z modernizacją naszego systemu energetycznego, tym szybciej te koszta będą rosły. Doliczyć do tego można opłaty za emisję dwutlenku węgla wynikające z - będącego uzupełnieniem Ramowej konwencji Narodów Zjednoczonych w sprawie zmian klimatu - protokołu z Kioto. Te - niemałe przecież pieniądze – na pewno można byłoby przeznaczyć na coś innego.
Dlatego też nie ma na co czekać. Budowa elektrowni jądrowej to nie tylko wymierne oszczędności, ale też jeden z elementów umacniania bezpieczeństwa energetycznego Polski. Bezpieczeństwa, które w dynamicznie rozwijającym i zglobalizowanym świecie, staje się coraz istotniejsze. Tej kwestii nie można tego ignorować - zwłaszcza, że myśleć trzeba nie tylko o sobie, ale i o przyszłych pokoleniach.
Oczywiście, „jądrówka” wszystkich problemów nie rozwiąże - musimy cały czas pamiętać o potrzebie dywersyfikacji źródeł energii elektrycznej. Przy takim zapotrzebowaniu, jakie już Polska ma, a tym bardziej przy tym, jakie mieć będzie za kilka lat, znajdzie się miejsce i dla elektrowni atomowej, i dla łupków, i dla źródeł odnawialnych. Tylko weźmy się w końcu do roboty!