Minęło 10 dni, odkąd napisałem pierwszy raport i miesiąc odkąd wirus zaatakował Nowy Jork.
Fala, która zagrażała nam tydzień temu, już nie zagraża. Już tu jest. Według ostatnich danych gubernatora Cuomo, zaraza zabiła ponad 3000 mieszkańców miasta. To więcej niż zamach na World Trade Center.
Tyle, że zaraza zabija dalej. Codziennie. W wielokrotnie większej skali, niż wszystkie inne choroby razem wzięte.
Tylko w sobotę 4. kwietnia na COVID-19 umarło w Nowym Jorku ponad 387 osób. W czasach pokoju, z wszystkich możliwych przyczyn naturalnych i nienaturalnych umierało nie więcej niż 150 osób na dobę.
Zawsze gotowi do globalnej rywalizacji, liderujemy w konkurencji „urbi et orbi”. Zgarniamy ponad 5% całej światowej puli zarażeń. Nie ma drugiego takiego miasta w świecie. Tak, dobrze czytacie. Z tych wszystkich chorych na planecie Ziemia, z tego ponad miliona zarażonych koronawirusem, co dwudziesty mieszka u nas, nad rzeką Hudson.
Stan na niedzielny wieczór 5 kwietnia 2020 to około 70 000 chorych w mieście. Ponad 50% testowanych ma koronawirusa. W każdej dzielnicy, w każdym kącie Nowego Jorku są ich setki. Poza Nowym Jorkiem, są ich setki tysięcy. Jeśli tempo rozwoju epidemii w USA nie osłabnie, za dwa tygodnie przekroczymy milion.
Dotknęły nas wszystkie możliwe utrapienia tej plagi, więc i próbujemy wszystkiego: przyjmujemy pływające szpitale marynarki wojennej, budujemy polowe szpitale w halach targowych i centralnych parkach, kombinujemy jak wytrzymać w jednej maseczce tydzień i jak podzielić respirator na czworo.
Próbujemy też wszystkich leków – sprawdzonych, eksperymentalnych i ludowych.
Przyjęliśmy tysiące ochotników i pomoc z całego świata. Na odsiecz miastu, rząd wysłał już ok. 3000 żołnierzy. Zajmują się logistyką, inżynierią, przygotowaniem szpitali.
Widzimy pierwsze oznaki, że ta walka ma sens. Prawdopodobnie obserwujemy skromny początek nieśmiałej stabilizacji liczby nowych przypadków w Nowym Jorku. Widzimy też pierwsze oznaki poprawy skuteczności leczenia. Dobre i to. Nadchodzący tydzień pokaże, czy to trwała prawda. Naszym śladem podążają kolejne metropolie i postęp choroby w nich jest piorunujący.
W przeciwieństwie do spektakularnej eksplozji WTC, z poziomu okna przeciętnego nowojorczyka, obecna tragedia miasta jest mało widowiskowa. Prawie niedostrzegalna. Łatwo ją można wyprzeć z głowy.
Nic się nie pali, nie walą się budynki, przy krawężnikach nie leżą stosy trupów, po ulicach nie wałęsają się sfory szalonych psów.
Nie widać ani Mad Maxa, ani całej tej splatterpunkowej poetyki degeneracji wszechrzeczy.
Obrazy, które znacie z telewizji, te migawki pozornej apokalipsy: metro – widmo, wyludniony Times Square, martwe arterie Manhattanu, to wszystko prawda.
Ostatni krzyk mody na Piątej Alei to nie Carolina Herrera ani Marc Jacobs.
To Hazmat. Kombinezon Hazmat. Taki sterylny.
To wszystko prawda jednak to nieistotna prawda. To nie tu rozgrywa się dramat. Wprost przeciwnie.
Puste śródmieście Manhattanu to pozytywny widok. To nas częściowo uratowało. Ta próżnia ochronna na ulicach zwykle zalanych ludźmi. Jak ta:
Inne okolice Manhattanu wyglądają całkiem zwyczajnie. Wiosennie, prawie sielankowo. Słońce świeci, drzewa kwitną. W pogodne dni ulica tryska zdrowiem. Wszystko się kręci. O tak:
Prawda, że się kręci?
Tyle, że to tak samo, jak z tonięciem. Na filmach, gdy ktoś się topi, to wygląda to dramatycznie z widowiskową kanonadą panicznych plusków i obowiązkowym dźwiękowym crescendo.
W rzeczywistości ludzie toną po cichu. Niepostrzeżenie.
Podobnie znikają pacjenci z COVID-19. Chorują w domu, umierają w szpitalu. Topią się w swoich płucach. Nie eksplodują, nie gryzą, nie tarzają się po ulicach. Nie dostrzegamy ich nieobecności w sklepie ani na ścieżce rowerowej. Ich ostatnie chwile ogląda głównie personel medyczny.
Jednego dnia jest rowerzysta, drugiego dnia go nie ma.
Joe Lewinger, nauczyciel i trener koszykówki ze szkoły w Garden City miał 42 lata i żadnych znanych chorób. Zmarł mimo podania wszystkich dostępnych leków. Włącznie z tą sławną kombinacją opartą na hy-dro-ksy-chlo-ro-chi-ni-nie, którą to nazwę, od dwóch tygodni jak zaklęcie powtarza Donald Trump.
Zaklęcie nie pomogło.
Dr King ze szpitala Tisch NYU Langone tydzień temu mówił tak: Pacjenci chorzy na COVID-19 przychodzą, intubujemy ich, trochę im się poprawia. A potem umierają.
Umierają sami. Bez rodziny. Nie możemy im pomóc. Nie wiemy, czy będziemy ich wszystkich mogli stosownie pogrzebać.
Nie potrafimy na razie tego powstrzymać, nie potrafimy temu zapobiec, dlatego świat płonie. Surrealistyczna światowa makabra, którą próbujemy na zmianę racjonalizować i wypierać, rozwija się pełną parą. Przeszliśmy tylko z fazy niedowierzania do fazy otwartej wojny.
Chwilowo tej wojny nie wygrywamy, ale nie pękajcie tam na świecie, jako i my w Nowym Jorku nie pękamy. Pękanie nic nam nie pomoże. Trzeba najpierw przetrwać.
Przestrzeń wrażeń, bardzo gwałtownych w tej sytuacji uczuć, lęków i przeświadczeń, które wszyscy teraz mamy, chaotycznie zderza się z przestrzenią faktów i liczb. To wpycha nas w krainę niepewnych znaczeń. Brodzimy w niej na oślep. To nie pomaga.
Dlatego postaram się według najlepszej wiedzy i najprostszych intencji rozgraniczyć to, co w tej sytuacji już wiemy, od tego, co przypuszczamy i od tego, czego nie wiemy.
Wiemy, że tchórzostwo zabija. Zwłaszcza – tchórzostwo władz
Zawsze to przypuszczaliśmy, ale ostatecznie przekonały nas trupy na wózkach widłowych pod szpitalem Elmhurst na Queens. To tam, gdzie dorastał Donald Trump. Oby i jego to przekonało.
Z dzisiejszej perspektywy zupełnie groteskowe wydają się środkowe dni marca, gdy marnowaliśmy ostatnie szanse na skuteczną interwencję, a burmistrz de Blasio przekonywał, żeby żyć normalnie.
Tamtego „normalnie” nikt już nie pamięta. Owszem, wszyscy staramy się trzymać w sobie bezczelną dziarskość pierwotnej Ameryki. Szeroki uśmiech, mocny uścisk dłoni, raźny krok.
Fakty, liczby i relacje personelu medycznego z pierwszej linii frontu, pokazują jednak również drugą Amerykę. Taką, która przestała udawać, że to nie o niej. Z jednej strony zbroi się na potęgę w sprzęt, leki, metody, odkrycia. Z drugiej – przezornie przygotowuje się na śmierć.
Jak podał przedwczoraj i Bloomberg i USA Today, na prośbę Federalnej Agencji Zarządzania Kryzysowego, Pentagon kompletuje właśnie worki na ciała zmarłych. Na razie – 100 000. Taką liczbę ofiar pandemii w USA przewidują obecnie główni doradcy Prezydenta Trumpa – dr Fauci i pani dr Birx. Górna granica ich prognoz to około 240 000. To jest wariant realistyczny. Warianty pesymistyczne operują liczbą 2.2 mln oczekiwanych zgonów, ale opierają się one na modelu Imperial City College, który do tej pory nie zdał egzaminu.
Zakres 100 000 – 240 000 ofiar wynika z uzasadnionych założeń, że obecna eksplozja zarazy w Nowym Jorku i w New Jersey, to zwiastun tego, co zaraz stanie się w Nowym Orleanie, Miami i Detroit, a później w Chicago, Bostonie, Denver, Filadelfii. Podobnie może być w wielu innych rejonach kraju, które określamy jako Middle America. Na tym etapie to w zasadzie nieuniknione.
Nowy Jork prawdopodobnie hamuje, inne metropolie spoza stanów Kalifornia i Waszyngton – przyspieszają. Liczba zachorowań podwaja się w nich co 3-5 dni.
Liczba zgonów w USA rośnie szybciej. Potroiła się w ciągu ostatniego tygodnia.
Władzom wszystkich szczebli: miejskim, stanowym i federalnym zabrakło odwagi, kręgosłupa i rozumu. Nie potrafiły zareagować radykalnie i na czas, mimo kolejnych znaków ostrzegawczych. Epidemię w USA można więc opisać tytułem z Marqueza. To kronika zapowiedzianej śmierci. Można jej było uniknąć i gdy już będzie po wszystkim, ktoś powinien ponieść odpowiedzialność za tę miałkość charakteru, za to samozadowolenie, za to błazeńskie bicie piany.
Nie tylko zresztą w Stanach. Zawiodły rządy wielu państw. Zawiodła większość z nich.
Chyba najbardziej spektakularne harakiri na własnym narodzie popełniły władze Hiszpanii, które w obliczu szalejącej w Europie zarazy i przy ponad 500 przypadkach we własnym w kraju, wyprowadziły lud na rzeź pod nazwą „marcha feminista del 8M”. Marsz kobiet. Nikomu nie starczyło odwagi żeby powiedzieć: feminizm, nie feminizm, nieważne – opamiętajcie się do ciężkiej cholery. Wiele wskazuje, że ten jeden spęd przyczynił się do śmierci tysięcy Hiszpanów, zapaści hiszpańskiej służby zdrowia i głębokiego kryzysu państwa.
Wszyscy ci przywódcy z dykty, wszyscy ci malowani durnie, którzy swoją głupotą, pychą i tchórzostwem do tej światowej hekatomby doprowadzili, powinni ponieść odpowiedzialność karną.
Wiemy, że ignorowanie matematyki się mści
Może pamiętacie licealne heheszki z logarytmów i pochodnych, że niby nie mają przełożenia na życie i do niczego się nie przydają. To się nagle wszystko zweryfikowało.
Dość prosta matematyka mogła nam pomóc w tym kryzysie. W niektórych miastach i regionach może pomóc nadal.
Z tego, co wiemy dzisiaj, kluczowe dla terminu i skuteczności interwencji są trzy poziomy skali logarytmicznej: 10, 100 i 1000 pierwszych przypadków. Prześledźmy to na przykładzie Doliny Krzemowej. Ten przykład zasygnalizował Kevin Surace w Medium, chętnie go nieco rozwinę.
W przeciwieństwie do np. Polski, zarówno Santa Clara w Krzemowej Dolinie jak i Nowy Jork solidarnie przespały przejście pierwszego poziomu logarytmicznego (10) i jeszcze 11 marca były w tej samej lidze zarażeń: Santa Clara – 48, Nowy Jork – 43. Dolina była dotknięta wcześniej i mocniej niż Nowy Jork.
Dwa dni później Nowy Jork, a cztery dni później Santa Clara przekroczyły drugi poziom (100). I tu zaszła fundamentalna różnica.
W Santa Clara wprowadzono interwencję dzień po przekroczeniu drugiego poziomu (100) i p r z e d przekroczeniem trzeciego (1000). Nowy Jork zareagował dziewięć dni po przekroczeniu drugiego poziomu (100) i p o przekroczeniu trzeciego (1000).
W ten sposób, z podobnego pułapu zachorowań na starcie, w ciągu dwóch tygodni oba miasta znalazły się w zupełnie innych światach: Santa Clara – 329, Nowy Jork – 12 339.
Game over.
Przykłady Włoch, Hiszpanii, Francji i Niemiec, oraz najbardziej spektakularnie – stanu Nowy Jork – pokazują, że po dynamicznym przebiciu czwartego poziomu logarytmicznego, czyli 10 000, w zasadzie nie ma już czego zbierać. Bardzo trudno jest zatrzymać progres do 100 000 przypadków i dalej.
Tak się też stało. Stan Nowy Jork jest równo dwa dni za Hiszpanią. Mamy te same liczby, u nas chwilowo mniej trumien, ale szybko doganiamy. Wszyscy przespaliśmy przebicie pierwszego tysiąca zachorowań, więc wszyscy mamy już ponad sto tysięcy. Hiszpania już wyhamowała, my dopiero tracimy impet. O kilka tysięcy zmarłych za późno.
Być może inne regiony i miasta skorzystają z tej gorzkiej wiedzy.
Wiemy, że gdyby nie nadzwyczajna mobilizacja szpitali i pomoc z kraju i ze świata, system opieki zdrowotnej w Nowym Jorku zawaliłby przedwczoraj
Liczba pacjentów chorych na COVID-19 wymagających intensywnej terapii dwa dni temu przekroczyła w stanie Nowy Jork poziom 3500. A w s z y s t k i c h łóżek na OIOMach mieliśmy w sumie 3000, z czego jakieś 2000 zajętych przez chorych po udarach, zawałach, wypadkach.
Jak mielibyśmy 3500 nowych pacjentów pomieścić na 1000 łóżkach pozostających do dyspozycji?
To byłoby niemożliwe w czasach PRZED koronawirusem. Teraz to co innego. Musieliśmy pogwałcić niektóre zasady z epoki przedkoronawirusowej. Zmontowaliśmy jakoś te dodatkowe miejsca na OIOMach i jesteśmy gotowi na więcej.
W ciągu trzech ostatnich tygodni liczba łóżek w szpitalach w stanie Nowy Jork wzrosła z 53 000 do ponad 70 000.
Wiemy, że co piąty z naszych zarażonych trafia do szpitala i są to chorzy w złym stanie
Dr Steven McDonald z New York Presbyterian tak opisuje sytuację: Pacjenci z COVID-19, gdy pojawiają się w szpitalu, prawie w s z y s c y wymagają podania tlenu.
Jednak z tych, którzy trafili do szpitala, tylko co czwarty trafia na OIOM. Czyli mniej więcej co dwudziesty chory wymaga intensywnej terapii. We Włoszech wymagał co ósmy, a więc notujemy tu znaczącą poprawę.
Być może to pierwsze efekty farmakoterapii. Testujemy cały arsenał substancji: leki antymalaryczne, antywirusowe, przeciwciała odpornościowe, przeciwciała monoklonalne, komórki macierzyste, inhibitory proteazy i wiele innych. Ten temat rozwinę w następnym poście.
Wiemy, że chorych z objawami jest dużo więcej niż tych potwierdzonych testem
W mieście Nowy Jork przetestowano ponad 140 000 ludzi, a mimo to odsetek pozytywnych wyników to ponad 50%.
Od dawna nie testuje się chorych z łagodnymi, ani nawet ze średnio nasilonymi objawami. Testuje się wyłącznie pacjentów w ciężkim stanie, którzy mają problemy z oddychaniem.
Dostaje codziennie takiego oto SMSa z urzędu miasta:
Jeśli masz objawy COVID-19 proszę NIE przyjeżdżaj do szpitala. No chyba, że się dusisz i umierasz. Wtedy przyjedź. Pomożemy.
Dlatego oficjalna liczba rzędu 73 000 chorych jest w rzeczywistości mocno niedoszacowana.
Samych pacjentów objawowych jest w mieście przynajmniej 150 000.
Wiemy, że jeśli ktoś już trafia pod respirator, rokowanie gwałtownie się pogarsza.
Z pacjentów poddanych intubacji, czterech na pięciu umiera.
Dotyczy to również ludzi młodych, silnych i bez istotnych chorób towarzyszących.
Większość z nich umiera dopiero po dwóch lub trzech tygodniach, dlatego dane o śmierci, które widzimy dzisiaj opisują świat sprzed wielu dni.
Z tego też powodu odsetek śmiertelności w Nowym Jorku generalnie rośnie, mimo że są pewne powody, żeby twierdzić, że radzimy sobie z chorobą coraz lepiej. Obraz świata z tego „lepiej” będzie bardziej widoczny w statystykach zgonów i wyzdrowień po świętach Wielkanocy.
Wiemy, że koronawirus zmienia proporcje wiekowe w strukturze śmierci
Paradoksalnie wirus zwiększa udział ludzi p o n i ż e j 65. roku życia w statystyce zgonów. Myśleliśmy, że jest odwrotnie. Nie jest. W 2017 roku udział grupy wiekowej 0-64 w zgonach w Nowym Jorku wynosił 26%. Podczas epidemii wynosi 30%.
Nie jest to duża różnica, ale jej kierunek jest zaskakujący. Oznacza to mniej więcej tyle, że wirus zwiększa śmiertelność we wszystkich grupach wiekowych, ale relatywnie najsilniej podwyższa śmiertelność ludzi przed 65. rokiem życia. Wynika to z wysokiej liczby zgonów w grupie 45-64. Obserwujemy to Nowym Jorku jako pewne novum, brak takich doniesień w raportach z Włoch i Chin.
Wiemy, że biznes potrafi ratować życie. Przypadek Manhattanu
W każdym obszarze pojedynczego kodu pocztowego Nowego Jorku są setki zarażonych. Nie widać tego na ulicy, ale widać na mapie. Oto i ona.
Najwięcej ludzi choruje na Queens i na Brooklynie i liczby najszybciej tam rosną. Stosunkowo najmniej problemu mamy na Manhattanie, prawdopodobnie dlatego, że gdy helikopter „Nowy Jork” stanął w ogniu, pasażer „Manhattan” jako pierwszy się katapultował.
Manhattańskie Midtown dzięki przytomności firm – startupów, firm rodzinnych, korporacji – ewakuowało się na długo zanim burmistrz De Blasio i gubernator Cuomo wytrzeźwieli z oparów absurdalnego wyparcia, w którym nurzali się do połowy marca. Cuomo pokazał później budujące przywództwo i charakter, ale z najważniejszą decyzją się spóźnił.
Uratowała nas w pewnej mierze wczesna samoewakuacja. Mimo olbrzymiej koncentracji ludności, mamy na Manhattanie relatywnie najmniej zachorowań.
Zauważcie jednak, mili Państwo, że jak pokazuje mapa, prawie każda z takich małych dzielniczek nowojorskich o wymiarach dziesięć ulic na krzyż, ma więcej przypadków niż cała Warszawa.
Na przykład w mojej małej dzielnicy jest ich 342. Mamy więc tu u siebie prawie 6 zarażonych na 1000 mieszkańców, ale jakoś staramy się żyć i przetrzymać to wszystko w zdrowiu na ciele i na umyśle. Oraz z wysoko uniesioną głową i nie tylko. O tak:
U Was w Warszawie ryzyko jest 40 niższe niż u nas i Wasze wolniej rośnie. Przetrzymacie. Wszyscy musimy dać radę.
Wiemy, że Nowy Jork mimo wszystko nie pęka
Nasz system szpitalny wszedł na najwyższe obroty, trzeszczy w szwach, ale nie pęka.
W moim domowym bunkrze na północnym Manhattanie, przez cały dzień słyszę karetki.
New York Presbyterian to jeden z największych szpitali w mieście, obsługuje cały północny Manhattan i Bronx. Ten szpital, uważany za „hotspot” walki z epidemią, zaliczany jest do TOP5 czyli ścisłej czołówki szpitali w USA. Mam niedaleko, więc często robię rundkę, żeby pogadać.
Paramedycy mówią, że pacjenci, którzy czuli się już lepiej, dzwonią ponownie i proszą o pomoc. Pogarsza im się. Dlatego karetki jeżdżą i po nowych i po dotychczasowych. Zwykle przyjmowali ok. 4000 wezwań dziennie. Dzisiaj mieli 6800, z czego 90% dotyczyło pacjentów z COVID-19.
Do takiej liczby wezwań potrzebne są posiłki federalne i te się pojawiły. Karetka widoczna na zdjęciu ma wielki numer na szybie, jako specjalną przepustkę, bo nie ma licencji na stan Nowy Jork. Wszystkie nowojorskie karetki wyjechały na wezwanie.
Mamy zbyt wielu chorych, żeby polegać wyłącznie na sobie, ale system nadal działa.
Z trudem – ale działa.
Wiemy, że mimo strachu, ludzie potrafią być odważni i szlachetni
Na apel gubernatora Cuomo, a potem też burmistrza De Blasio odpowiedziało 22 000 ochotników spoza stanu i wszyscy poszli na pierwszą linię frontu – na ostry dyżur.
Szli do nas wiedząc, że wyposażenia ochronnego, podobnie jak w Polsce i chyba na całym świecie oprócz Chin, jest za mało. Jest go wszędzie za mało i zawsze za mało i przez jakiś czas jeszcze będzie za mało. Pielęgniarka Jennifer Sheridan ze szpitala na Bronksie ujmuje to tak: codziennie rano czujemy się jak owce idące na rzeź.
A jednak nikt nie dezerteruje.
Nowojorski Uniwersytet NYU na prośbę studentów ostatniego roku medycyny przyspieszył nadanie tytułów i uprawnień lekarskich. Żeby mogli prędzej pójść na front.
Dzięki takiej mobilizacji dobrych ludzi, w Nowym Jorku, czyli w najgorszym światowym epicentrum notowanym od początku tej zarazy, jak dotąd NIKOMU nie odmówiono pomocy. Nikogo nie pozostawiono samemu sobie. Nikogo nie wydano na śmierć.
To chyba powinno podziałać krzepiąco na wszystkich. Przetrzymaliśmy knock-down w ubiegły weekend, wstaliśmy i walczymy dalej. Na rozliczenie winnych przyjdzie czas.
O tym, jak bardzo potrzeba jeszcze personelu, świadczy też to, że w trakcie pisania tego artykułu dostałem już trzeciego SMSa z urzędu miasta. Pytają, czy mam formalne przeszkolenie medyczne i czy mógłbym się stawić. Nie mam. Natomiast dam im krew, bo coś mam przeczucie, że moja krew już jest wirusobójcza.
Właśnie przyszedł czwarty SMS. Miasto prosi, żeby tylko jedna osoba z gospodarstwa domowego maksymalnie raz dziennie wychodziła po zakupy.
Przypuszczamy, że lockdown w Nowym Jorku działa
Mimo katastrofalnie spóźnionych decyzji władz, nawet w tak zapalnym miejscu jak Nowy Jork prawdopodobnie zaczyna działać jedyna strategia walki, którą na tym etapie mamy. Czyli zabunkrowanie w chacie i odkażanie wszystkich powierzchni.
Jest też kilka ciekawych efektów ubocznych tego lockdownu: zgodnie z danymi z NYPD, przestępczość w mieście spadła o 20% w drugiej połowie marca. Spadła też drastycznie liczba wizyt na ostrych dyżurach niezwiązanych z epidemią, w niektórych partiach stanu Nowy Jork – aż o 80%.
Przede wszystkim jednak, obserwujemy spowolnienie procentowego wzrostu zachorowań z 25% na ok. 10% dziennie, czasami nawet mniej. Wydłuża się okres podwajania liczby przypadków. W najgorszym momencie było to poniżej 3 dni. Obecnie to prawie tydzień.
Co ważniejsze – liczba pacjentów codziennie wypisywanych ze szpitala rośnie szybciej niż liczba przyjęć, dzięki czemu według danych na 2 kwietnia te dwie wielkości się ze sobą zrównały na poziomie 1200-1400 osób dziennie i od tego czasu są na tym samym poziomie.
Wydaje się, że jesteśmy mocno zmobilizowani przed tym szczytem zarazy i lepiej już chyba nie będziemy. Oficjalne prognozy przewidują przesilenie za ok. dwa tygodnie, ja obstawiam ten moment najdalej w ciągu siedmiu dni.
Jeśli tak się stanie i utrzyma się obecna struktura przepływu pacjentów, większość łóżek w tych wszystkich szpitalach polowych na lądzie i na wodzie nie będzie potrzebna. Ani te astronomiczne 40 000 respiratorów, o które dzielnie walczy Cuomo. Ta liczba od początku wydawała się jednak trochę zawyżona, ale lepiej żeby gubernator mylił się właśnie w tę stronę.
Oby.
Przy okazji rozważań o respiratorach, kilka dni temu prezydent Trump zrugał General Motors i nakazał tej firmie działanie na mocy Ustawy o Produkcji Obronnej. Bezpośrednią przyczyną tego słusznego ruchu była dość zabawna rozmowa transatlantycka.
Sam Trump zrelacjonował ją tak:
„No więc dzwonię do Borysa Johnsona, wiecie, to świetny gość, naprawdę świetny facet, fantastyczny facet, no ale ma tego koronawirusa, no więc ja do niego dzwonię i mówię mu tak: Jak Ty się czujesz Borys, słuchaj, co? Jak się czujesz? Jesteśmy z Tobą, Borys, wiesz?
I to była fantastyczna rozmowa, piękna rozmowa, doskonała, i Borys, to jest fantastyczny facet, wiecie, fantastyczny.
A Borys na to: respiratory, respiratory, respiratory…”
Kto by pomyślał, że Donald Trump będzie w stanie tak zgrabnie zremiksować polskie dowcipy o konstytucji.
Niestety nie wiedział, że wkrótce sprawy przybiorą dramatyczny obrót i Boris Johnson trafi na OIOM.
Na wieść o tym, prezydent Trump wysłał do Londynu pilnie przedstawicieli dwóch amerykańskich firm farmaceutycznych razem z najbardziej zaawansowanymi eksperymentalnymi lekami na COVID-19 będącymi w fazie badań w USA. Dolecieli tam w poniedziałek 6. kwietnia. Na chwilę obecną nie ujawniono więcej szczegółów.
Nie wiemy, jak duże spustoszenie wywoła ta zaraza w amerykańskiej gospodarce
Po internecie krąży wiele prognoz, raczej spekulatywnych. Te wszystkie straszne liczby – 10 milionów złożonych wniosków o zasiłek, miliony nadchodzących bankructw, ponad 30% bezrobocia w drugim kwartale – są na razie niemożliwe do interpretacji.
Gospodarka USA wchodziła w tę katastrofę w wyjątkowo dobrej kondycji i bardzo trudno powiedzieć na ile to, co się już stało jest nieodwracalne. Może tak być, ale równie dobrze po okresie mizerii możemy obserwować silne, dynamiczne odbicie. Okresy powojenne często znaczyło gospodarcze prosperity.
Pogłoski o śmierci amerykańskiej gospodarki, upadku banków i ogólnoświatowej katastrofie ekonomicznej są na razie przedwczesne. Zbyt wiele tu jeszcze niewiadomych. Pakiet antykryzysowy, który uchwalono 10 dni temu, właśnie wszedł w fazę realizacji. Pieniądze idą do firm. Zobaczymy jak to wpłynie na liczbę bezrobotnych w kolejnych tygodniach.
Nie wiemy, kiedy powstanie skuteczny lek, ale wiemy, że zmieni wszystko
Sektor farmaceutyczny dostał wiatru w żagle. Pierwsze sukcesy widać chociażby na rynku testów: Abbott w bardzo krótkim czasie opracował 15-minutowy test na obecność wirusa, który jutro wchodzi do użytku. Mayo Clinic ściga się z Icahn School of Medicine przy Mount Sinai o to, kto pierwszy wypuści test na obecność przeciwciał, przełomowy na tym etapie epidemii. Obie instytucje są bardzo blisko sukcesu. Pierwszy taki pełnowartościowy test ma wyjść jutro.
Konkurencja na rynku leków jest dużo bardziej zażarta i wymaga omówienia w osobnym tekście.
Zasygnalizuję tylko, że Dr James Glanville, jeden z czempionów tego wyścigu, były naukowiec koncernu Pfizer i obecny stypendysta Fundacji Billa i Melindy Gates, twierdzi, że przerobił przeciwciała na pierwszego SARSa tak, aby działały na obecnego SARS-CoV2. Twierdzi też, że ma już skuteczny lek, który niedługo ma trafić do użytku wojskowego. We wrześniu miałby trafić do użytku cywilnego.
Jeśli tak się stanie, zmieni się cały globalny układ sił w tej wojnie.
Jeśli wierzyć twórcom to obecnie najbardziej zaawansowany lek o potwierdzonej skuteczności.
Niewykluczone więc, że to właśnie dr Glanville albo ktoś z jego otoczenia poleciał dzisiaj do Londynu aby tym eksperymentalnym lekiem uratować Borysa Johnsona. Zapytałem o to Glanville’a w prywatnej rozmowie, ale na razie nie odpowiedział.
Niezależnie od tego rozstrzygnięcia, na skutek szoku podażowego, który widać obecnie w gospodarce światowej, po wojnie na pewno dojdzie do zmian w konstrukcji łańcucha wartości, na rynku pracy, w strukturze zatrudnienia, strategii firm. To również temat na osobny artykuł.
Nie wiemy, jak gruntownie koronawirus zmieni nasz świat
Nowy Jork jest w sumie taki sam jak reszta świata, tylko b a r d z i e j. Jest tu bardziej stromo. Gorzej i lepiej naraz. Dlatego, nie chodzi o sam Nowy Jork. To, co się tu dzieje to tylko bardziej spektakularna wersja tego, co dzieje się wszędzie na świecie.
Nikt już chyba tak naprawdę nie ma wątpliwości, że to coś potencjalnie bardzo poważnego. Coś, czego do końca jeszcze nie rozumiemy, mimo że zalewają nas codziennie dziesiątki interpretacji, prognoz i ekspertyz tworzonych przez niezmordowanych futurologów podczas kwarantanny.
Jednak, czy skala i trwałość tej zmiany jest już przesądzona? Wątpię. Biologicznie raczej wiele się nie zmieni. Przeżyjemy, choć – niestety nie wszyscy. Może natomiast okazać się, że to, co robiliśmy do tej pory, jako ludzie, firmy, rządy – było częściowo lub w całości niepotrzebne. Być może nawet – szkodliwe. Być może świat, który żegnamy, wcale nie był taki fajny. Nie jestem jednak wcale pewien, czy oddamy go walkowerem.
To, co się dzieje pięknie opisał Szczepan Twardoch, jako reset dotychczasowego cyklu historii. W przeciwieństwie do niego, ja jednak byłem jakoś podskórnie przygotowany na taką woltę epoki. Zaczynałem szkołę tuż przed stanem wojennym, kończyłem po wyborach do sejmu kontraktowego. Przywykłem do nagłych zwrotów i resetów. Lubię.
To, co się dzieje ciekawie zinterpretowała też Olga Tokarczuk. W przeciwieństwie do niej nie wierzę jednak, że mobilność i globalizacja to główne grzechy świata. I że teraz oczyszczający wirus wyleczy świat z wynaturzeń i przywróci do normy.
Do cholery z taka normą.
Siedzenie w bunkrze, pożeranie konserw i opłakiwanie zmarłych to nie jest żadna norma. Zabarykadowanie się na odludziu – też nie. To konieczna aberracja czasu wojny i tyle. Mobilność ludzi nie jest niczemu winna. To ona jest normą. Życie to ruch, a nie siedzenie na dupie i gapienie się na żonkile w dzbanie. Prędzej czy później wrócimy do mobilności z całym impetem. Przyspieszymy nawet.
Irytująco łatwo przyjmujemy też tę narracje winy i kary. Jaki to człowiek był zły i natura go skarciła. Prawie się kajamy. Dochodzi do tego to upodmiotowienie wirusa, bliskie sakralizacji. Mówi się o nim, jak o bycie nadprzyrodzonym. Z szacunkiem: wirus pokaże, wirus ustali, wirus pozwoli. Aż dziwne, że nie zarejestrowano jeszcze nowych kościołów – Koronawirystów albo Świadków Covid.
Ludzie, błagam. Wyznajemy w ten sposób nieżywy fragment białka otoczonego tłuszczem. Nie za wcześnie na te pokłony? A może powalczymy najpierw trochę, zamiast przepraszać za wszystko i chować się do dziury na wieki wieków amen?
Spójrzcie na koniec na tego oto Billa. Billu – pokażże się Państwu.
Nazywa się William Lapshies i mieszka w Oregonie. Przetrwał epidemię hiszpańskiej grypy. Walczył w II wojnie światowej. Przeżył życie w niełatwych czasach. Obecna zaraza też go nie oszczędziła. Ale się nie dał.
Zwalczył chorobę COVID-19 w wieku stu czterech lat, wyzdrowiał akurat na swoje urodziny.
Czy to nie piękne?
Nie pękaj. Bądź jak Bill.
Ten apel adresuję do Was wszystkich, lecz przede wszystkim do samego siebie.
Co napisawszy, kłaniam się i oddaję głos do studia.
Współpraca i pomoc przy pisaniu tego artykułu – Alicja Koszarska.