W ostatnich dniach sierpnia na okładkach gazet i w czołówkach dzienników telewizyjnych królowało nazwisko Armstrong. O ile jednak zazwyczaj nazwisko bohatera newsa wystarcza, by czytelnik lub widz wiedział, o kim mowa, to w przypadku nazwiska Armstrong nie było to już tak oczywiste. Mogło przecież chodzić o amerykańskiego astronautę Neila Armstronga, lub o kolarza – również Amerykanina – Lance’a Armstronga. Pozornie tę dwójkę łączy tylko nazwisko i narodowość. Ale przecież i jeden, i drugi ma swoją legendę o wyjątkowo amerykańskim charakterze.
Cechą amerykańskiego spojrzenia na świat jest - mniej lub bardziej świadome - przekonanie o wyjątkowej roli Stanów Zjednoczonych w świecie. Korzeni tej wiary można się doszukiwać już w czasie powstawania USA jako niepodległego państwa – amerykańska Konstytucja podkreśla wagę takich wartości jak egalitaryzm, indywidualizm, idee demokratyczne czy wolność. Francuz podróżujący po Stanach na początku XIX wieku, Alexis de Tocqueville, był pierwszym, który amerykańskie społeczeństwo nazwał „wyjątkowym”. Z czasem Stany Zjednoczone zaczęły wykorzystywać przekonanie o swojej wyjątkowości do tłumaczenia swojego 0politycznego i gospodarczego przywództwa w świecie.
Zarówno Neil jak i Lance Armstrong mogą być symbolem „amerykańskiej wyjątkowości” – chociaż personifikują ją w różny sposób. Armstrong-astronauta kojarzy się z przełomowym momentem w historii ludzkości, jakim było pierwsze lądowanie człowieka na Księżycu. Był to wielki sukces świata naukowego – ale przede wszystkim wielki sukces USA, które w latach 60-tych wydawało na podbój kosmosu prawie 7 proc. swojego budżetu, a NASA zatrudniało około 400 tys. pracowników. Obiecane jeszcze przez prezydenta Kennedy’ego lądowanie na Księżycu było elementem wojny psychologicznej prowadzonej przez Stany Zjednoczone z ZSRR – przy czym to drugie państwo początkowo zdecydowanie lepiej radziło sobie na tym polu. Wszystko zmieniło się w 1969 roku - po wylądowaniu na Srebrnym Globie Armstrong z Buzzem Aldrinem osadzili w księżycowej ziemi amerykańską flagę, a na jednym z najbardziej znanych zdjęć Armstrong pozuje na tle Księżyca w kostiumie astronauty z dużą flagą USA na ramieniu. Sam astronauta po wylądowaniu na Srebrnym Globie nie mówił jednak za wiele o swoim kraju - jego najsłynniejsze słowa brzmiały: „to mały krok dla człowieka, ale wielki krok dla ludzkości”. Dziś słowa te często służą za ilustrację potęgi Stanów Zjednoczonych - państwa, które z powodzeniem przewodzi całemu światu. Neil, czy tego chciał czy nie, stał się symbolem tego czym Stany Zjednoczone chciałyby być.
Innym obliczem mitu o „amerykańskiej wyjątkowości” jest tzw. american dream, czyli przekonanie, że USA jest krajem perspektyw - społeczeństwem otwartym - oferującym każdemu możliwość wybicia się dzięki ciężkiej pracy. Realizacji „amerykańskiego snu” miały sprzyjać takie zalety Stanów Zjednoczonych jak wielokulturowość, demokracja, liberalizm i przede wszystkim egalitaryzm. Zdaniem George’a Sorosa, słynnego inwestora i założyciela sieci fundacji wspierających rozwój społeczeństw otwartych na całym świecie, Stany Zjednoczone są szczególnym państwem o tyle, że będąc narodem otwartym jednocześnie nie zdają sobie sprawy z tego, z czym to się właściwie wiąże. Soros argumentuje, że idea „american dream” z czasem uległa skrzywieniu – ciężka i (sic!) uczciwa praca przestała być warunkiem koniecznym spełnienia „snu”, a zaczął się liczyć wyłącznie efekt jako taki. Słynny inwestor w swojej książce o wymownym tytule „Nowy, okropny świat” jako przykład podaje np. badania naukowe, które prowadzi się przede wszystkim dla zysku.
Przykłady Sorosa mogą wydawać się nieco abstrakcyjne – dużo bardziej plastycznym przykładem współczesnego „american dream” jest legenda Lance’a Armstronga. Mamy przed sobą wyjątkowego sportowca, zdobywcę siedmiu tytułów Tour de France i medalu olimpijskiego. Nieodłączoną częścią legendy kolarza jest jego walka z rakiem, która wpisuje się w mit amerykańskiego snu o człowieku, który spełnia swoje marzenia mimo największych przeciwności losu. I nagle, dwa lata po zakończeniu wspaniałej kariery, dowiadujemy się, że ten człowiek-pomnik miał się wspomagać farmakologicznie. Większość fanów sportu na wieść o tym zapewne tylko wzruszyła ramionami – to, że cały światowy peleton (i sport w ogóle…) ma dobrych farmaceutów, wie każdy. Z jednej strony polowanie na Lance’a wydaje się więc festiwalem hipokryzji – ci, którzy tak oceniają całą sytuację wskazują na to, że oficjalne odebranie mu tytułów mistrza Tour de France nie sprawi, iż ludzie zapomną o jego błyskotliwej karierze. Z drugiej strony: czy nie jest niepokojące i czy nie świadczy o kryzysie idei „american dream” fakt, że usprawiedliwiamy „doping” argumentem (skądinąd trafnym) że „wszyscy tak robią, a Armstrong po prostu jest tym, którego ukarano”?
Tak jak napisałam na początku, Neila i Lance’a Armstronga oprócz nazwiska i paszportu łączy specyficzna amerykańska legenda. Neil Armstrong jest symbolem realizacji wielkich marzeń, tego, czym Stany Zjednoczone chciałyby być. Lance natomiast jest ilustracją „prozy życia”, sposobu w jaki coraz częściej marzenia się urzeczywistnia. Nie mam pojęcia, czy przyszłość Stanów Zjednoczonych będzie obfitować w ludzi wykonujących „wielkie kroki dla ludzkości” czy też ludzi wykręcających „wielkie wyniki” za wszelką cenę. Pierwsza wizja jest nieco nierealistyczna i utopijna – ale czy to oznacza, że należy spokojnie godzić się na drugą?
Zarówno Neil jak i Lance Armstrong mogą być symbolem „amerykańskiej wyjątkowości” – chociaż personifikują ją w różny sposób. Armstrong-astronauta kojarzy się z przełomowym momentem w historii ludzkości, jakim było pierwsze lądowanie człowieka na Księżycu. Był to wielki sukces świata naukowego – ale przede wszystkim wielki sukces USA, które w latach 60-tych wydawało na podbój kosmosu prawie 7 proc. swojego budżetu, a NASA zatrudniało około 400 tys. pracowników. Obiecane jeszcze przez prezydenta Kennedy’ego lądowanie na Księżycu było elementem wojny psychologicznej prowadzonej przez Stany Zjednoczone z ZSRR – przy czym to drugie państwo początkowo zdecydowanie lepiej radziło sobie na tym polu. Wszystko zmieniło się w 1969 roku - po wylądowaniu na Srebrnym Globie Armstrong z Buzzem Aldrinem osadzili w księżycowej ziemi amerykańską flagę, a na jednym z najbardziej znanych zdjęć Armstrong pozuje na tle Księżyca w kostiumie astronauty z dużą flagą USA na ramieniu. Sam astronauta po wylądowaniu na Srebrnym Globie nie mówił jednak za wiele o swoim kraju - jego najsłynniejsze słowa brzmiały: „to mały krok dla człowieka, ale wielki krok dla ludzkości”. Dziś słowa te często służą za ilustrację potęgi Stanów Zjednoczonych - państwa, które z powodzeniem przewodzi całemu światu. Neil, czy tego chciał czy nie, stał się symbolem tego czym Stany Zjednoczone chciałyby być.
Innym obliczem mitu o „amerykańskiej wyjątkowości” jest tzw. american dream, czyli przekonanie, że USA jest krajem perspektyw - społeczeństwem otwartym - oferującym każdemu możliwość wybicia się dzięki ciężkiej pracy. Realizacji „amerykańskiego snu” miały sprzyjać takie zalety Stanów Zjednoczonych jak wielokulturowość, demokracja, liberalizm i przede wszystkim egalitaryzm. Zdaniem George’a Sorosa, słynnego inwestora i założyciela sieci fundacji wspierających rozwój społeczeństw otwartych na całym świecie, Stany Zjednoczone są szczególnym państwem o tyle, że będąc narodem otwartym jednocześnie nie zdają sobie sprawy z tego, z czym to się właściwie wiąże. Soros argumentuje, że idea „american dream” z czasem uległa skrzywieniu – ciężka i (sic!) uczciwa praca przestała być warunkiem koniecznym spełnienia „snu”, a zaczął się liczyć wyłącznie efekt jako taki. Słynny inwestor w swojej książce o wymownym tytule „Nowy, okropny świat” jako przykład podaje np. badania naukowe, które prowadzi się przede wszystkim dla zysku.
Przykłady Sorosa mogą wydawać się nieco abstrakcyjne – dużo bardziej plastycznym przykładem współczesnego „american dream” jest legenda Lance’a Armstronga. Mamy przed sobą wyjątkowego sportowca, zdobywcę siedmiu tytułów Tour de France i medalu olimpijskiego. Nieodłączoną częścią legendy kolarza jest jego walka z rakiem, która wpisuje się w mit amerykańskiego snu o człowieku, który spełnia swoje marzenia mimo największych przeciwności losu. I nagle, dwa lata po zakończeniu wspaniałej kariery, dowiadujemy się, że ten człowiek-pomnik miał się wspomagać farmakologicznie. Większość fanów sportu na wieść o tym zapewne tylko wzruszyła ramionami – to, że cały światowy peleton (i sport w ogóle…) ma dobrych farmaceutów, wie każdy. Z jednej strony polowanie na Lance’a wydaje się więc festiwalem hipokryzji – ci, którzy tak oceniają całą sytuację wskazują na to, że oficjalne odebranie mu tytułów mistrza Tour de France nie sprawi, iż ludzie zapomną o jego błyskotliwej karierze. Z drugiej strony: czy nie jest niepokojące i czy nie świadczy o kryzysie idei „american dream” fakt, że usprawiedliwiamy „doping” argumentem (skądinąd trafnym) że „wszyscy tak robią, a Armstrong po prostu jest tym, którego ukarano”?
Tak jak napisałam na początku, Neila i Lance’a Armstronga oprócz nazwiska i paszportu łączy specyficzna amerykańska legenda. Neil Armstrong jest symbolem realizacji wielkich marzeń, tego, czym Stany Zjednoczone chciałyby być. Lance natomiast jest ilustracją „prozy życia”, sposobu w jaki coraz częściej marzenia się urzeczywistnia. Nie mam pojęcia, czy przyszłość Stanów Zjednoczonych będzie obfitować w ludzi wykonujących „wielkie kroki dla ludzkości” czy też ludzi wykręcających „wielkie wyniki” za wszelką cenę. Pierwsza wizja jest nieco nierealistyczna i utopijna – ale czy to oznacza, że należy spokojnie godzić się na drugą?