Prof. Ewie Kuryłowicz, znanej architektce, przeszkadzała muzyka płynąca znad Wisły. A dokładniej z Cudu nad Wisłą – jednego z najfajniejszych sezonowych lokali w Warszawie. Podała więc miasto do sądu. W pozwie zażądała zamknięcia knajpki. Nota bene od jesieni zeszłego roku niedziałającej, czyli niehałasującej.
A kiedyś przecież było tak wspaniale. Kiedyś to miasto zamierało wraz z zachodem słońca, by warszawiacy mogli spać spokojnie. Sklepy zamykano przed zmierzchem, tramwaje zasypiały sobie cichutko w zajezdniach na długo przed północą, kelnerzy kończyli pracę jeszcze zanim nastała urzędowa cisza nocna, a spracowani rodacy zaraz po „Dzienniku” i „Kobrze” udawali się na zasłużony wypoczynek. Niekiedy na lepszy sen robili po cichutku flaszkę z sąsiadem. Kiedyś było naprawdę cudownie i nad Wisłą nie było „Cudu”. Prawdę powiedziawszy niczego tam nie było poza tzw. szlakiem orlich gniazd: szeregiem paskudnych bud o nazwach zaczerpniętych ze słownika ornitologicznego i – jak śpiewał Kazik Staszewski - było brudno i brzydko, że pękały oczy. Gdy pijanych meneli zastąpili, też nie zawsze trzeźwi, ale bardziej mimo wszystko estetyczni młodzi ludzie, zaczęły się problemy. Nawaleni panowie wprawdzie sikali i rzygali po krzakach, ale zaraz potem cichutko sobie w kniejach nadrzecznych zasypiali, więc hałasu specjalnego nie było. Czasami na błękitnych falach królowej polskich rzek unosiły się spuchnięte zwłoki. Też, rzecz jasna, cichutkie. Normalsi raczej się tam nie zapuszczali po zmroku, bo mimo wszystko strach było, a i niezbyt przyjemnie. Potem stał się cud nad Wisłą. Coś zaczęło się nad nią dziać. Można było połazić po żółtym piasku, zalec na szmaciano-drewnianych leżakach, spotkać z przyjaciółmi w tak miłych okolicznościach przyrody. Okazało się, że Warszawiacy kochają swoją rzekę i kochają się bawić. Przynajmniej niektórzy, bo wielu – jak się okazuje – spokojnie mogłaby powtórzyć za jednym z zakonników, bohaterów „Imienia róży” Umberto Eco, że „śmiech zaś wstrząsa ciałem, zniekształca rysy twarzy, czyni człowieka podobnym do małpy”.
Nie współczuję pani profesor. Mieszkam trochę dalej na północ, ale niewiele dalej, od brzegu Wisły. Od paru już lat, gdy tylko robi się ciepło, w knajpie działającej nieopodal mego domu, zaczyna się sezon karaoke. Tak, woda niesie dźwięki. Często zdecydowanie mniej miłe, niż muzyka z „Cudu”. Ja na przykład miesiącami słuchałam wstrząsająco nieporadnych wykonań najbardziej znienawidzonych przez mnie piosenek. Miałam wrażenie, że programy tych wieczorów dla śpiewających chętnie, co nie znaczy, że dobrze, układane są na zasadzie selekcji negatywnej: im obrzydliwszy kawałek, tym częściej grany. I tak na przykład jednej nocy pięciokrotnie wysłuchałam hitu o szparce-sekretarce. Wtedy poczułam, że muszę coś z tym zrobić. Rano udałam się więc… nie, nie do prawnika w celu wyprodukowania pozwu przeciw miastu , które naraża mnie na obrazę uczuć estetycznych, tylko do apteki. Tam drogą kupna nabyłam dwa komplety stoperów do uszu. Wyszło znacznie taniej niż opłata za konsultację z adwokatem. I myślę, że kawałki plastycznego plastiku w uszach to obciach mniejszy, niż sądzenie się z władzami miasta. Miasta, którego mieszkańcy dopiero niedawno nauczyli się cieszyć życiem.
Nie współczuję pani profesor. Mieszkam trochę dalej na północ, ale niewiele dalej, od brzegu Wisły. Od paru już lat, gdy tylko robi się ciepło, w knajpie działającej nieopodal mego domu, zaczyna się sezon karaoke. Tak, woda niesie dźwięki. Często zdecydowanie mniej miłe, niż muzyka z „Cudu”. Ja na przykład miesiącami słuchałam wstrząsająco nieporadnych wykonań najbardziej znienawidzonych przez mnie piosenek. Miałam wrażenie, że programy tych wieczorów dla śpiewających chętnie, co nie znaczy, że dobrze, układane są na zasadzie selekcji negatywnej: im obrzydliwszy kawałek, tym częściej grany. I tak na przykład jednej nocy pięciokrotnie wysłuchałam hitu o szparce-sekretarce. Wtedy poczułam, że muszę coś z tym zrobić. Rano udałam się więc… nie, nie do prawnika w celu wyprodukowania pozwu przeciw miastu , które naraża mnie na obrazę uczuć estetycznych, tylko do apteki. Tam drogą kupna nabyłam dwa komplety stoperów do uszu. Wyszło znacznie taniej niż opłata za konsultację z adwokatem. I myślę, że kawałki plastycznego plastiku w uszach to obciach mniejszy, niż sądzenie się z władzami miasta. Miasta, którego mieszkańcy dopiero niedawno nauczyli się cieszyć życiem.