Absolutna wiara w siebie, granicząca z bezczelnością. Zero kompleksów, zero pokory. W przypadku porażek raczej wściekłość niż pokora. Rozszarpane koszulki, butne komentarze, miny i gesty twardziela. Janowicz coraz częściej zachwycał grą, ale jeszcze częściej drażnił zachowaniem na korcie i poza nim.
Pyskówki z sędziami i głośne, wściekłe wrzaski w tenisie nie stanowią przecież normy. Jasne, Jerzy niby już przed Wimbledonem dużo osiągnął, ale zachowywał się tak, jakby miał w rok roztrzaskać tenisowy parnas, a do tego - zdawało się - jeszcze mu naprawdę daleko. Od początku był taki zupełnie niepolski. Nie przepraszający, że żyje, i nie padający na kolana przed lepszymi od niego. Nie było w nim nic z typowego Polaka. Pewność siebie młodziutkiego tenisisty często była brana, (tak, w pewnym momencie także przeze mnie) za bezczelność. Komentarze o uderzającej mu do głowy sodówie także przed historycznym ćwierćfinałem Wimbledonu nie milkły. Ja też bałam się, że ten gigantyczny talent nazbyt koncentruje się na pracy nad wizerunkiem enfant terrible światowego tenisa, niż na pracy nad techniką, która pozwoli mu być kiedyś zawodnikiem naprawdę wielkim. Taki zdolny, ale wkurzający smarkacz. Aż do dziś. Zobaczyłam świetny mecz, a po nim ponad dwumetrowe dziecko płaczące ze szczęścia i usiłujące ukryć łzy gdzieś w okolicach obojczyka pokonanego właśnie i tradycyjnie nieporuszonego Łukasza Kubota. Potem na długo chował twarz w wimbledońskim ręczniku. A jeszcze później, zupełnie jak nie on, Janowicz nie był w stanie rzucić błyskotliwego i zadziornego komentarza do meczu. Jedyne, co miał do powiedzenia w tradycyjnym wywiadzie udzielanym przez zawodników w drodze do szatni to: "I'm happy". To był zupełnie nowy, i zaczynam myśleć, że prawdziwy Janowicz. Lubię go.