Deszcze niespokojne przeszły 29 listopada przez Warszawę.
Na Grochowie od kilku tygodni odbywają się pokazy mody polskich twórców. Za sprawą nowego artysty, na warszawskie salony dotarła wreszcie prawdziwa Sztuka. Przyjemnie było poczuć, że nie trzeba się tej naszej stolicy wstydzić, Polską można się inspirować, a orzełek wygląda dobrze nie tylko na piłkarskich koszulkach ale również na T-shirtach z najlepszych wybiegów. I jakoś mi nie wstyd za twoje zaniedbane mosty, Warszawo.
Roberta Kupisza odwiedziłam w jego butiku na Mokotowskiej. Przed pokazem byłam naprawdę ciekawa, co wymyśli projektant, którego pierwsza kolekcja sprzedała się w ciągu zaledwie kilku dni. Poprzednie wydarzenia ze świata mody przyzwyczaiły mnie jednak do tego, że emocje (o ile w ogóle się pojawiają) opadają zaraz po zgaśnięciu ostatnich reflektorów. Kilka uścisków dłoni, parę "ochów" i "achów" nad znanym nazwiskiem, a w domu i tak zakłada się sukienkę z Zary, nie mając ani krzty poczucia, że omija nas coś ważnego.
Tym razem było jednak inaczej. Projektant, zainspirowany wizytą w Muzeum Powstania Warszawskiego, stworzył spójną kolekcję na sezon jesień/zima 2012, wyprzedzając ustaloną w branży sezonowość.
Skoro najlepszych modowych magazynów nie tłumaczą na polski, to polscy projektanci sami siebie tłumaczą na języki Zachodu. Kupisz się wybił. Pokazał Polskę dzielną i szlachetną, ale bez patosu. – Wspaniale wpasował się w politykę historyczną. Podczas gdy w Sejmie krzyczą, że wszyscy chcą nam odebrać narodowe symbole, taki projektant jak Kupisz, wpisuje nasze godło w stroje na wybiegu - zachwycała się kolekcją Monika Olejnik.
Polityczny aspekt kolekcji dostrzegł także obecny na pokazie Szymon Majewski: - Jarek Kaczyński powinien to nosić, Tusk powinien to nosić. Chwalmy się tą polską modą w kraju i Europie!
Przeczytajcie wywiad z Robertem, a przekonacie się, że pomysł Majewskiego nie jest wcale aż tak absurdalny…
Martyna Wyrzykowska: Czy ty wciąż farbujesz ciuchy w garnkach?
Robert Kupisz:Tak, tak. Wiesz co, nawet wczoraj farbowałem, bo te rzeczy się sprzedają bardzo szybko. Mam takie małe studio, w którym zmieniam ubraniom kolor. Trochę je niszczę, modyfikuję fakturę, po prostu dodaje im charakteru. Każda bluzka, sukienka czy szalik są farbowane oddzielnie dlatego nie da się znaleźć dwóch takich samych KOLORÓW na moich ubraniach.
Pamiętasz moment, kiedy po raz pierwszy pomyślałeś o sobie jako o projektancie?
Takiego momentu chyba nie było. Jeszcze w liceum plastycznym farbowałem ciuchy, bo w komunizmie, jeśli człowiek chciał się wyróżnić, to wszystko musiał sam sobie przygotować. No i tak kreowaliśmy cały wizerunek jak umieliśmy - strzygliśmy i malowaliśmy sobie włosy, robiliśmy buty, itd. A ponieważ wybrałem w liceum specjalizację „tkactwo artystyczne”, to już na zajęciach barwiłem wełnę do gobelinów i arrasów. Dzięki temu nie byłem szary jak komunistyczna ulica. Wszystko farbowałem. Nawet ziemniaki mojej mamy były NIEBIESKIE, bo używałem przecież jej garnków...
Zanim jednak wziąłeś się zawodowo za projektowanie zostałeś... tancerzem. Osiągnąłeś tyle ile się dało i zmieniłeś swoje życie o 180 stopni. Z kasą było krucho?
Ze wszystkim było krucho! Ja w ogóle nie rozumiem dlaczego ja takie rzeczy robię. Najpierw tancerz przez dwanaście lat, szkoła tańca przez kolejne dziesięć. Po dwóch latach szkoła, którą niechętnie zakładałem, okazała się być najlepszą w Polsce. Bardzo szybko zaczęliśmy też liczyć się w świecie. A, że przygotowywaliśmy do konkursów dzieci, to w szkole robiłem wszystko, bo i fryzury, i make- up i PROJEKTOWAŁEM stroje, ozdabiałem albo nawet uczyłem krawcowe, jak mają szyć, bo to było dosyć skomplikowane. No i stwierdziłem w pewnym momencie, że w tańcu osiągnąłem już wszystko co mogłem i czas na zmiany. W moim życiu już tak jest, że rzucam się na głęboką wodę i dopiero wtedy dochodzi do mnie, iż nie potrafię pływać. No to się uczę.
Zmiany zacząłeś od wyprowadzki z Kielc, w których miałeś już ugruntowaną pozycję.
To był największy stres. Wyrejestrowałem szkołę tańca, żeby nie było do czego wracać. Za zarobione w Kielcach pieniądze kupiłem w Warszawie, której wtedy nienawidziłem, małą kawalerkę, a za resztę pojechałem do Londynu szkolić się na Akademii Tony&Guy. Pieniędzy wystarczyło na piętnaście dni... Więc wróciłem: do obcego miasta, bez pieniędzy i z zawodem, którego nie byłem pewien.
Z przemianą w zawodowego projektanta nie było już tak trudno?
Nie. Miasto zostało to samo, starzy przyjaciele, zmieniłem tylko mieszkanie, bo w tym starem czułem się jakbym mieszkał u babci. Potrzebowałem czegoś nowoczesnego, dlatego wraz z bliskimi zmieniłem je w coś na wzór studia, amerykańskiego loftu.
I zacząłeś projektować.
Tak - to okazało się najłatwiejszą sprawą. Przerażała mnie jednak realizacja moich pomysłów. Bo kto mi zrobi wykrój? Kto odszyje prototyp? Kto go odtworzy? Gdzie się kupuje materiały? Gdzie zamki? Guziki? Metki? Poza tym spotkałem wiele osób, które chciały mi pomóc, obiecały organizację pokazu, zaproszenie sponsorów, a ostatecznie zostałem z tym bałaganem sam. A, że charakter mam taki, jaki mam, to już wszystkich pozapraszałem, w mediach rozdmuchałem… Ostatecznie moja obecna wspólniczka, Ania Borowska, pomogła mi wszystko zorganizować i jakoś się udało.
Przed czym w takim razie przestrzegłbyś wchodzących na rynek twórców?
Największym problemem młodych projektantów jest to, że tak bardzo chcą kopiować. Interesują się bardziej wybiegami na Zachodzie, niż inspiracjami, które mają pod nosem. Ci młodzi projektanci są jakby zastraszeni, nie szaleją i nie rozwijają się. Spora w tym wina naszych marnych akademii - ich absolwenci tworzą kolejne, nudne kolekcje, a w projektach nie ma ani odrobiny indywidualizmu. A później buntują się, że są niezauważeni.
Ty na brak zainteresowania narzekać nie możesz...
Na ostatnim pokazie zjawiły się osoby, z których obecności jestem szczególnie dumny. To między innymi Monika Olejnik i Kasia Kolenda-Zaleska, które nieczęsto chodzą na pokazy mody. Kiedy zobaczyłem, że Kasia czyta newsy w moim T-shircie z orłem, to byłem naprawdę bardzo dumny. Fajną klientką, jak sama o sobie mówi, jest Kasia Nosowska. Fajną, bo śmieje się, że nigdy nie przymierza moich ciuchów, ale też nigdy ich nie oddaje. Ucieka do domu, bo „na pewno będą dobre!”. Moje ubrania przypadły do gustu również Juliette Binoche. Kupiła u mnie dwadzieścia dwie sztuki i jeszcze zamówiła kolejne, a później poprosiła o stylizowanie jej do nowego filmu. To cieszy, ponieważ wszystkie te osoby są niezwykle wrażliwe i inteligentne.
Kolekcja „Heroes” była mocno wyczekiwana. Pamiętam zmieszanie na twarzach widzów, kiedy Anna Maria Jopek zaczęła śpiewać „O, mój rozmarynie”.
Po moim pierwszym, rockowym pokazie ludzie spodziewali się pewnie czegoś w bardziej oczywisty sposób współczesnego. A ja, czytając poezję Krzysztofa Kamila Baczyńskiego, stwierdziłem, że jego wiersze są do bólu współczesne. To przecież i o naszej samotności, i o lękach, i o depresji.
Główną inspiracją było powstanie warszawskie, a w szczególności wizyta w poświęconym mu warszawskim muzeum. Zobaczyłem tam wspaniałe zdjęcia pięknych ludzi. Szlachetnych i - choć dotkniętych wojną i biedą - wciąż eleganckich. Zadawałem tam sobie ciągle pytanie czy powstanie miało sens. Stwierdziłem, że odpowiedź znajdę tylko wtedy, jeśli ten temat zgłębię, jeśli jakoś go przerobię po swojemu.
I jak brzmi ta odpowiedź?
Że warto o tym Powstaniu opowiadać. Skoro moje rzeczy kupują przede wszystkim młodzi ludzie, to znaczy, że to dobra droga, by o czymś tak ważnym opowiedzieć. Chciałem, żeby choć kilka młodych osób poszukało swojego idola tutaj - w Baczyńskim, a nie w Lady Gadze zza oceanu.
Tym bardziej, że był on w podobnym wieku jak twoi modele .
Zrobiliśmy specjalny casting, żeby ci chłopcy byli tak przystojni i czyści jak mężczyźni z czasów powstania, a dziewczyny wyglądały jak dzielne łączniczki. Takie Zosie, Marysie, Krysie. Przed pokazem rozmawialiśmy o tym co mają wyrazić idąc po wybiegu. O tym, że mówimy o ludziach podobnych do nich, w ich wieku, że to fajne wzorce. Przekonywałem ich, żeby szli godnie i czuli się przykładem dla rówieśników. Na początku oczywiście niektórzy się szturchali i trochę śmiali, ale później naprawdę to przeżyli. Pisali do mnie, że mieli gęsią skórkę, dzielili się swoimi historiami rodzinnymi związanymi z wojną. Jeden chłopiec przepraszał, że na koniec nie stanął na baczność.
Ale to właśnie takie detale stworzyły magię tego pokazu. Muzyka, sposób chodzenia, gra światłem.
To także dzięki temu, że wiele osób zapaliło się do tego projektu. Ania Jopek sama zaproponowała mi, że stworzy do mojego pokazu muzykę. Byłem przeszczęśliwy, bo nigdy nie byłoby mnie na stać na zapłacenie jej honorarium, ba - nawet nie odważyłbym się jej o to poprosić. Za bardzo ją szanuję, to byłoby niezręczne. Moi koledzy z Londynu, zajmujący się sztuką współczesną, zachwycili się postacią Baczyńskiego i postanowili zrobić dla mnie art video na jego temat.
Reżyserią zajęła się Kasia Sokołowska, monopolistka w branży. Skorzystałeś z jej doświadczenia, czy postawiłeś na swój pomysł?
Dużo rozmawialiśmy. Kasia doskonale zrozumiała moją wizję i dołożyła kilka ważnych elementów. Jej pomysłem były choćby cienie modeli na białym tle, które rozpoczęły pokaz. Wszyscy mieli na sobie czyste białe koszule. Wychodzą ze szkoły, pozują do klasowej fotografii, a dopiero wojna czyni z nich dorosłych ludzi. Idąc do powstania, oni te białe szkolne koszule przerobili na mundury.
Nie obwiałeś się trochę tego pomysłu? Stąpałeś po cienkiej linie, łatwo było przechylić się w stronę patosu lub śmieszności.
Bałem się okropnie, ale za każdym razem, kiedy komuś o tym opowiadałem, spotykałem się ze wspaniałymi reakcjami. Dziwili się, że nikt wcześniej na to nie wpadł. Przełomem był festiwal filmowy w Gdyni, na którym spotkałem Janka Komasę. Wyobraź sobie, że on mi wtedy mówi: „Robert, ja będę robił film o powstaniu, chciałbym żebyś mi pomógł”. Dziwny zbieg okoliczności, a właściwie tematu.
Już z perspektywy kilku dni jasne jest, że ryzyko się opłaciło.
Warto iść swoją drogą, słuchać siebie, kierować się intuicją. Jestem zadowolony, spełniony, okazało się, że pokazem jest zainteresowany nawet prezydent Bronisław Komorowski, co jest dla mnie dużym zaszczytem. Bardzo możliwe, że przygotuję specjalny pokaz właśnie dla niego...
Roberta Kupisza odwiedziłam w jego butiku na Mokotowskiej. Przed pokazem byłam naprawdę ciekawa, co wymyśli projektant, którego pierwsza kolekcja sprzedała się w ciągu zaledwie kilku dni. Poprzednie wydarzenia ze świata mody przyzwyczaiły mnie jednak do tego, że emocje (o ile w ogóle się pojawiają) opadają zaraz po zgaśnięciu ostatnich reflektorów. Kilka uścisków dłoni, parę "ochów" i "achów" nad znanym nazwiskiem, a w domu i tak zakłada się sukienkę z Zary, nie mając ani krzty poczucia, że omija nas coś ważnego.
Tym razem było jednak inaczej. Projektant, zainspirowany wizytą w Muzeum Powstania Warszawskiego, stworzył spójną kolekcję na sezon jesień/zima 2012, wyprzedzając ustaloną w branży sezonowość.
Skoro najlepszych modowych magazynów nie tłumaczą na polski, to polscy projektanci sami siebie tłumaczą na języki Zachodu. Kupisz się wybił. Pokazał Polskę dzielną i szlachetną, ale bez patosu. – Wspaniale wpasował się w politykę historyczną. Podczas gdy w Sejmie krzyczą, że wszyscy chcą nam odebrać narodowe symbole, taki projektant jak Kupisz, wpisuje nasze godło w stroje na wybiegu - zachwycała się kolekcją Monika Olejnik.
Polityczny aspekt kolekcji dostrzegł także obecny na pokazie Szymon Majewski: - Jarek Kaczyński powinien to nosić, Tusk powinien to nosić. Chwalmy się tą polską modą w kraju i Europie!
Przeczytajcie wywiad z Robertem, a przekonacie się, że pomysł Majewskiego nie jest wcale aż tak absurdalny…
Martyna Wyrzykowska: Czy ty wciąż farbujesz ciuchy w garnkach?
Robert Kupisz:Tak, tak. Wiesz co, nawet wczoraj farbowałem, bo te rzeczy się sprzedają bardzo szybko. Mam takie małe studio, w którym zmieniam ubraniom kolor. Trochę je niszczę, modyfikuję fakturę, po prostu dodaje im charakteru. Każda bluzka, sukienka czy szalik są farbowane oddzielnie dlatego nie da się znaleźć dwóch takich samych KOLORÓW na moich ubraniach.
Pamiętasz moment, kiedy po raz pierwszy pomyślałeś o sobie jako o projektancie?
Takiego momentu chyba nie było. Jeszcze w liceum plastycznym farbowałem ciuchy, bo w komunizmie, jeśli człowiek chciał się wyróżnić, to wszystko musiał sam sobie przygotować. No i tak kreowaliśmy cały wizerunek jak umieliśmy - strzygliśmy i malowaliśmy sobie włosy, robiliśmy buty, itd. A ponieważ wybrałem w liceum specjalizację „tkactwo artystyczne”, to już na zajęciach barwiłem wełnę do gobelinów i arrasów. Dzięki temu nie byłem szary jak komunistyczna ulica. Wszystko farbowałem. Nawet ziemniaki mojej mamy były NIEBIESKIE, bo używałem przecież jej garnków...
Zanim jednak wziąłeś się zawodowo za projektowanie zostałeś... tancerzem. Osiągnąłeś tyle ile się dało i zmieniłeś swoje życie o 180 stopni. Z kasą było krucho?
Ze wszystkim było krucho! Ja w ogóle nie rozumiem dlaczego ja takie rzeczy robię. Najpierw tancerz przez dwanaście lat, szkoła tańca przez kolejne dziesięć. Po dwóch latach szkoła, którą niechętnie zakładałem, okazała się być najlepszą w Polsce. Bardzo szybko zaczęliśmy też liczyć się w świecie. A, że przygotowywaliśmy do konkursów dzieci, to w szkole robiłem wszystko, bo i fryzury, i make- up i PROJEKTOWAŁEM stroje, ozdabiałem albo nawet uczyłem krawcowe, jak mają szyć, bo to było dosyć skomplikowane. No i stwierdziłem w pewnym momencie, że w tańcu osiągnąłem już wszystko co mogłem i czas na zmiany. W moim życiu już tak jest, że rzucam się na głęboką wodę i dopiero wtedy dochodzi do mnie, iż nie potrafię pływać. No to się uczę.
Zmiany zacząłeś od wyprowadzki z Kielc, w których miałeś już ugruntowaną pozycję.
To był największy stres. Wyrejestrowałem szkołę tańca, żeby nie było do czego wracać. Za zarobione w Kielcach pieniądze kupiłem w Warszawie, której wtedy nienawidziłem, małą kawalerkę, a za resztę pojechałem do Londynu szkolić się na Akademii Tony&Guy. Pieniędzy wystarczyło na piętnaście dni... Więc wróciłem: do obcego miasta, bez pieniędzy i z zawodem, którego nie byłem pewien.
Z przemianą w zawodowego projektanta nie było już tak trudno?
Nie. Miasto zostało to samo, starzy przyjaciele, zmieniłem tylko mieszkanie, bo w tym starem czułem się jakbym mieszkał u babci. Potrzebowałem czegoś nowoczesnego, dlatego wraz z bliskimi zmieniłem je w coś na wzór studia, amerykańskiego loftu.
I zacząłeś projektować.
Tak - to okazało się najłatwiejszą sprawą. Przerażała mnie jednak realizacja moich pomysłów. Bo kto mi zrobi wykrój? Kto odszyje prototyp? Kto go odtworzy? Gdzie się kupuje materiały? Gdzie zamki? Guziki? Metki? Poza tym spotkałem wiele osób, które chciały mi pomóc, obiecały organizację pokazu, zaproszenie sponsorów, a ostatecznie zostałem z tym bałaganem sam. A, że charakter mam taki, jaki mam, to już wszystkich pozapraszałem, w mediach rozdmuchałem… Ostatecznie moja obecna wspólniczka, Ania Borowska, pomogła mi wszystko zorganizować i jakoś się udało.
Przed czym w takim razie przestrzegłbyś wchodzących na rynek twórców?
Największym problemem młodych projektantów jest to, że tak bardzo chcą kopiować. Interesują się bardziej wybiegami na Zachodzie, niż inspiracjami, które mają pod nosem. Ci młodzi projektanci są jakby zastraszeni, nie szaleją i nie rozwijają się. Spora w tym wina naszych marnych akademii - ich absolwenci tworzą kolejne, nudne kolekcje, a w projektach nie ma ani odrobiny indywidualizmu. A później buntują się, że są niezauważeni.
Ty na brak zainteresowania narzekać nie możesz...
Na ostatnim pokazie zjawiły się osoby, z których obecności jestem szczególnie dumny. To między innymi Monika Olejnik i Kasia Kolenda-Zaleska, które nieczęsto chodzą na pokazy mody. Kiedy zobaczyłem, że Kasia czyta newsy w moim T-shircie z orłem, to byłem naprawdę bardzo dumny. Fajną klientką, jak sama o sobie mówi, jest Kasia Nosowska. Fajną, bo śmieje się, że nigdy nie przymierza moich ciuchów, ale też nigdy ich nie oddaje. Ucieka do domu, bo „na pewno będą dobre!”. Moje ubrania przypadły do gustu również Juliette Binoche. Kupiła u mnie dwadzieścia dwie sztuki i jeszcze zamówiła kolejne, a później poprosiła o stylizowanie jej do nowego filmu. To cieszy, ponieważ wszystkie te osoby są niezwykle wrażliwe i inteligentne.
Kolekcja „Heroes” była mocno wyczekiwana. Pamiętam zmieszanie na twarzach widzów, kiedy Anna Maria Jopek zaczęła śpiewać „O, mój rozmarynie”.
Po moim pierwszym, rockowym pokazie ludzie spodziewali się pewnie czegoś w bardziej oczywisty sposób współczesnego. A ja, czytając poezję Krzysztofa Kamila Baczyńskiego, stwierdziłem, że jego wiersze są do bólu współczesne. To przecież i o naszej samotności, i o lękach, i o depresji.
Główną inspiracją było powstanie warszawskie, a w szczególności wizyta w poświęconym mu warszawskim muzeum. Zobaczyłem tam wspaniałe zdjęcia pięknych ludzi. Szlachetnych i - choć dotkniętych wojną i biedą - wciąż eleganckich. Zadawałem tam sobie ciągle pytanie czy powstanie miało sens. Stwierdziłem, że odpowiedź znajdę tylko wtedy, jeśli ten temat zgłębię, jeśli jakoś go przerobię po swojemu.
I jak brzmi ta odpowiedź?
Że warto o tym Powstaniu opowiadać. Skoro moje rzeczy kupują przede wszystkim młodzi ludzie, to znaczy, że to dobra droga, by o czymś tak ważnym opowiedzieć. Chciałem, żeby choć kilka młodych osób poszukało swojego idola tutaj - w Baczyńskim, a nie w Lady Gadze zza oceanu.
Tym bardziej, że był on w podobnym wieku jak twoi modele .
Zrobiliśmy specjalny casting, żeby ci chłopcy byli tak przystojni i czyści jak mężczyźni z czasów powstania, a dziewczyny wyglądały jak dzielne łączniczki. Takie Zosie, Marysie, Krysie. Przed pokazem rozmawialiśmy o tym co mają wyrazić idąc po wybiegu. O tym, że mówimy o ludziach podobnych do nich, w ich wieku, że to fajne wzorce. Przekonywałem ich, żeby szli godnie i czuli się przykładem dla rówieśników. Na początku oczywiście niektórzy się szturchali i trochę śmiali, ale później naprawdę to przeżyli. Pisali do mnie, że mieli gęsią skórkę, dzielili się swoimi historiami rodzinnymi związanymi z wojną. Jeden chłopiec przepraszał, że na koniec nie stanął na baczność.
Ale to właśnie takie detale stworzyły magię tego pokazu. Muzyka, sposób chodzenia, gra światłem.
To także dzięki temu, że wiele osób zapaliło się do tego projektu. Ania Jopek sama zaproponowała mi, że stworzy do mojego pokazu muzykę. Byłem przeszczęśliwy, bo nigdy nie byłoby mnie na stać na zapłacenie jej honorarium, ba - nawet nie odważyłbym się jej o to poprosić. Za bardzo ją szanuję, to byłoby niezręczne. Moi koledzy z Londynu, zajmujący się sztuką współczesną, zachwycili się postacią Baczyńskiego i postanowili zrobić dla mnie art video na jego temat.
Reżyserią zajęła się Kasia Sokołowska, monopolistka w branży. Skorzystałeś z jej doświadczenia, czy postawiłeś na swój pomysł?
Dużo rozmawialiśmy. Kasia doskonale zrozumiała moją wizję i dołożyła kilka ważnych elementów. Jej pomysłem były choćby cienie modeli na białym tle, które rozpoczęły pokaz. Wszyscy mieli na sobie czyste białe koszule. Wychodzą ze szkoły, pozują do klasowej fotografii, a dopiero wojna czyni z nich dorosłych ludzi. Idąc do powstania, oni te białe szkolne koszule przerobili na mundury.
Nie obwiałeś się trochę tego pomysłu? Stąpałeś po cienkiej linie, łatwo było przechylić się w stronę patosu lub śmieszności.
Bałem się okropnie, ale za każdym razem, kiedy komuś o tym opowiadałem, spotykałem się ze wspaniałymi reakcjami. Dziwili się, że nikt wcześniej na to nie wpadł. Przełomem był festiwal filmowy w Gdyni, na którym spotkałem Janka Komasę. Wyobraź sobie, że on mi wtedy mówi: „Robert, ja będę robił film o powstaniu, chciałbym żebyś mi pomógł”. Dziwny zbieg okoliczności, a właściwie tematu.
Już z perspektywy kilku dni jasne jest, że ryzyko się opłaciło.
Warto iść swoją drogą, słuchać siebie, kierować się intuicją. Jestem zadowolony, spełniony, okazało się, że pokazem jest zainteresowany nawet prezydent Bronisław Komorowski, co jest dla mnie dużym zaszczytem. Bardzo możliwe, że przygotuję specjalny pokaz właśnie dla niego...