Od zawsze wszyscy deklarują, jak ważna jest dla nich swoboda wypowiedzi, tymczasem jedynie w chwilach, gdy grozi jej wielkie niebezpieczeństwo, przykładowo po ataku na redakcję Charlie Hebdo, stawia się ją ponad wszystko inne i aktywnie przystępuje do jej obrony. Sądzę, że nie przejmując się zbytnio subtelnymi, stosującymi przymus i podkopującymi istotę swobody aktami cenzury, do których dochodzi regularnie, pozwalamy kumoterstwu na szerzenie się i wyrządzanie coraz większych szkód poprzez wypieranie ze społeczeństwa tego, co wolne, bezkompromisowe, produktywne i konkurencyjne.
Dla mojego ojca, Leopolda Tyrmanda, polskiego antykomunistycznego dysydenta, pisarza i dziennikarza w latach 1950 i 60, który przez większość swojego dorosłego życia w Polsce walczył z cenzurą i trafiał na czarne listy za to, co i w jaki sposób mówił, wolność słowa i wolność prasy stanowiły fundament wszystkich jego przekonań politycznych.
Warto przywołać tu pierwszą poprawkę do Konstytucji Stanów Zjednoczonych, w której czytamy, że: “żadna ustawa Kongresu nie może wprowadzić religii ani zabronić swobodnego praktykowania jej, ograniczać wolności słowa lub prasy ani prawa ludu do spokojnych zgromadzeń lub do składania naczelnym władzom petycji o naprawienie krzywd”.
Pierwsza poprawka, w której skodyfikowano prawa wolnego obywatela w nowej republice amerykańskiej – eksperyment demokratyczny, który z perspektywy czasu oceniamy jako wielki sukces, zapewnia pełną ochronę wszystkim formom wolności wypowiedzi. Chroni nie tylko wolność słowa, prasy, zrzeszania się i wyznania. W rzeczywistości pierwsza poprawka zachęca wolnych obywateli do wnoszenia skarg bezpośrednio lub poprzez sugestię, do korzystania z prawa do składania naczelnym władzom petycji o – jak mawiają amerykańscy farmerzy – “naprawienie krzywd”.
Niestety podobnej ochrony nigdy nie skodyfikowano w polskim prawie – ani w Konstytucji 3 maja z 1791 r., ani w 1989 r. po Okrągłym Stole, przy którym despotyczna władza komunistyczna i opozycja (ciesząca się ogromnym poparciem i silnym społecznym mandatem) usiadły razem, by w pokojowy sposób wprowadzić kraj w demokrację. Ponieważ w żadnym z tych wielkich momentów nie skodyfikowano prawa zapewniającego swobodę wypowiedzi, ryzyko zastosowania przymusu wobec obywateli przez nielegalną strukturę władzy pozostaje wciąż wysokie.
Posługując się wieloma przykładami, omówię metody, jakimi dziś w Polsce ogranicza się wolność wypowiedzi (gdy tymczasem w USA w podobnych okolicznościach swoboda ta byłaby chroniona) oraz pokażę, jak środowisko medialne i klasa polityczna działają ramię w ramię, by nie dopuścić do istnienia pełnej i nieskrępowanej swobody wypowiedzi z obawy, że w innym razie ich antykonkurencyjne struktury władzy zostałyby zdestabilizowane.
Pierwszym i najbardziej szkodliwym przykładem jest sposób, w jaki sądy cywilne dławią krytykę (szczególnie pod adresem osób publicznych). Uważam, że udział wyłonionej w wyborach i mianowanej klasy politycznej w tej karygodnej praktyce to największa trucizna dla demokracji.
Teoretycznie nieodłącznym elementem roli polityka jest ciągła obrona jego działań na rzecz tych, którym ów polityk służy oraz otwarte i uczciwe, odważne odpowiadanie na krytykę. Ponieważ krytyka polityczna nie ma zapewnionej pełnej ochrony, nie można na forum publicznym wyjść i zawołać “sprawdzam”, by wesprzeć zdecydowane działania w kierunku zbadania korupcyjnych praktyk antykonkurencyjnych. Praktyki te zyskały instytucjonalną ochronę w postaci ustaw sporządzonych przez tych samych aktorów sceny politycznej, którzy korzystają na tłamszeniu niezależnego nadzoru.
Należy tu dokonać rozróżnienia między literą prawa a duchem prawa. Gdy urzędnicy rządowi przyznają swoim “kolesiom” zawyżone kontrakty na wykonanie niepotrzebnej pracy, zgodnie z literą prawa (skodyfikowanego właśnie przez tych, którzy rozdzielają kontrakty) nie musi to oznaczać jego naruszenia, ale z pewnością jest to pogwałcenie ducha praworządności w republice konstytucyjnej. Nieskrępowana wolność słowa i uzupełniająca ją wolność prasy to jedyna broń, którą można to kolesiostwo zwalczać, informując potencjalnych wyborców o systemowej korupcji.
Namacalnym tego dowodem może być moje niedawne doświadczenie. Jakiś czas temu za pośrednictwem mediów społecznościowych Roman Giertych, adwokat (oraz były wicepremier i minister edukacji narodowej) wielu najwyższych urzędników obecnego rządu, wybranych i mianowanych, zapowiedział, że zamierza złożyć pozew przeciw Onet.pl (jednej z największych internetowych platform informacyjnych) i mnie.
Miała to być rzekomo odpowiedź na opublikowanie przez Onet.pl w ich serwisie informacyjnym mojego komentarza z Facebook’a, w którym zasugerowałem, że hipotetyczna sytuacja – przytoczona powyżej – gdy znajomym udziela się zamówienia publiczne z wolnej ręki po cenie wielokrotnie przekraczającej cenę rynkową, to, cytując siebie: “typowy przykład oszustwa”. Sikorski właśnie to robił, kiedy płacił swojemu znajomemu (b. ambasadorowi Wielkiej Brytanii w Polsce Charlesowi Crawfordowi) setki tysięcy złotych za weryfikację swoich przemówień – była to stawka kilka rzędów wielkości wyższa od rynkowej. Dość powiedzieć, że Sikorski jest mężem uznanej amerykańskiej autorki i mówczyni (Anny Applebaum), ma od tego sztab ludzi i z dumą na każdym kroku trąbi o swoim wykształceniu zdobytym na uniwersytetach w Oxford i Cambridge. Kilka dni wcześniej wszystko to zostało dobrze udokumentowane na jednej z głównych platform informacyjnych (Wprost) znanej z dziennikarstwa śledczego, szczególnie w odniesieniu do ludzi pozostających u władzy.
Zważywszy, że swój komentarz napisałem będąc w Nowym Jorku i pod ochroną pierwszej poprawki, po angielsku, dla wąskiego grona znajomych i obserwujących mój profil (skądinąd prywatny i niekomercyjny), na platformie należącej do amerykańskiego podmiotu, szanse na wygranie sprawy przez Giertycha były nikłe. Chodziło mu więc raczej o wygrażanie się. Jest to zresztą działanie, do którego adwokat ten często się ucieka, by uciszyć krytykę pod adresem polityków należących do kliki, którą reprezentuje.
Z powodu więzów, które tego typu ludzie powiązani ze środowiskiem politycznym nakładają wolnym ludziom, którzy chcą wyrazić zdanie pod wieloma względami niepopularne, krytyka i pluralizm różnych punktów widzenia – czyli istota demokracji – są zdławione. Jeśli nie ma warunków do swobodnej debaty, która wynosi do góry najlepsze idee i najlepszych z ludzi, wolność, a co za tym idzie, dobrostan są w ciągłym niebezpieczeństwie i nigdy nie rozwiną skrzydeł.
Inny przykład podważania swobody wypowiedzi w Polsce stanowi szkodliwe działanie samej prasy głównego nurtu - chodzi w szczególności o prasę w najstarszym wydaniu, rozprowadzaną w sposób konwencjonalny. Z historycznego punktu widzenia tradycyjna prasa została najlepiej skapitalizowana, jednak w ostatnich latach branża ta musiała stawić czoła kreatywnej destrukcji wymuszonej przez nowoczesne metody dystrybucji i teraz przepycha się, by dostosować się do alternatywnych metod dostarczania informacji. W miarę jak przestrzeń tej branży wypełnia kolesiostwo, na pierwszy plan wysuwa się załatwianie partykularnych interesów w zamian za przysługi oraz szukanie protekcji jak w kartelu, a nie konkurencyjność. W tej dynamice, a może bardziej egalitarnie – w tym nowym systemie medialnym – gdzie osłabły bariery dostępu, ci, którzy stworzyli dziedzictwo tej branży, nie potrafią utrzymać swojego dorobku. Z kolei starsi gracze tej sceny pozostają ospali, tkwią w miejscu i wolno się dostosowują.
Media głównego nurtu zawsze miały ciągoty w lewą stronę. To wie każdy. Mój ojciec często pisał o tym, jak z góry zaprogramowany przekaz medialny, czy to w Polsce, czy to w USA, wpływa na odbiór polityki przez masy. Niestety do tej dynamiki – zważywszy , że mediami kierują pobudki zarówno finansowe jak ideologiczne – wkradł się nowy element. Większość mainstreamowych platform w Polsce, licząc na rządową protekcję, ustala z ich partnerami politycznymi treść przekazu i “sprzedaje” go na rynku masowym.
Najbardziej podstępne w tym działaniu jest przykrywanie go płaszczykiem niezależności, by przekonać konsumenta/wyborcę, że przekazywana treść to informacja a nie manipulacja. Zaś najprostszym sposobem, w jaki ci “przodownicy” prasy manipulują narracją stworzoną dla mas jest pominięcie.
W zeszłym roku tygodnik Wprost opublikował stenogramy rozmów polskich polityków, którzy zawierali zakulisowe i jednoznacznie korupcyjne “deale” w czasie drogich obiadów na koszt podatników. Ich ujawnienie mogło doprowadzić do rozsadzenia całego rządu, wywołując serię dymisji i doprowadzając do postawienia zarzutów wielu osobom. Tymczasem media głównego nurtu włożyły całą parę w obronę, zbagatelizowanie skutków działań i protekcję polityków zamieszanych w aferę. Jednak żadna z głównych platform informacyjnych, poza Wprostem, który ujawnił taśmy, nie omówiła podstawowych aspektów skandalu (pominięcie), mimo iż treści rozmów były po prostu przerażające.
Oto przykład bezczelności, z jaką “bohaterowie” taśm łamali prawo: na jednej z nich słyszymy, jak szef ustanowionego mocą konstytucji niezależnego banku centralnego – Narodowego Banku Polskiego – prezes Marek Belka koordynuje politykę monetarną z emisariuszem obecnego rządu, ministrem spraw wewnętrznych Bartłomiejem Sienkiewiczem, w jasno nakreślony sposób po to tylko, by przechylić szalę zwycięstwa w nadchodzących wyborach na stronę rządzącej partii, do której Sienkiewicz (i Belka) należą. Ten spisek, polegający na utrzymaniu słabego kursu/deprecjacji złotego, aby ukryć wszelkie ewentualne oznaki recesji i przez to, aby wspomóc sfinansowanie kupna wyborów poprzez zwiększenie zadłużenia, jest równoznaczny z okradzeniem każdego polskiego obywatela i każdego inwestora denominowanego w polskiej walucie (ta “łatwa” i “tania” polityka monetarna skutkowała zwiększeniem długu publicznego, który i tak został już podniesiony, gdy poprzedniego roku limity wskaźnika długu względem PKB uznano za nieważne, nacjonalizując sektor prywatnych funduszy emerytalnych – w ten sposób pasywa stały się aktywami i tak obniżono wartość licznika w tym wskaźniku).
Jakże naganne było to, że Anna Applebaum, żona jednego z najbardziej pogrążonych w tych żenujących historiach polityka, Radosława Sikorskiego (znowu on), słowem mówionym i pisanym, zarówno w kraju, jak i za granicą, zaciekle broniła swojego męża i jego kolegów partyjnych zamieszanych w aferę. Jako “dziennikarka” – jak sama siebie określa – posłużyła się do tego nie tylko lokalnymi platformami medialnymi w Polsce, ale również platformami głównego nurtu w Wielkiej Brytanii („Washington Post” oraz „The Daily Telegraph”), Stanach Zjednoczonych i Europie Zachodniej. Jednak jej wkład do dyskursu nijak się miał do definicji dziennikarstwa, ponieważ nie uwzględniła najważniejszych faktów sprawy (znów pominięcie).
Ta obrona pozwoliła zyskać na czasie i znów mainstreamowe media przyjęły jej linię, że podsłuchy stanowiły pogwałcenie prywatności nagranych osób, i że to właśnie przestępstwo było dużo gorsze od jakiegokolwiek innego, którego osoby te mogły się nawet dopuścić (które oczywiście skrzętnie pominięto). Media próbowały sprzedać myśl, że prawo nagranych polityków do prywatności stało nad prawem obywateli do nie bycia oszukiwanymi przez wybranych przez nich i mianowanych urzędników. Co więcej, gdy państwo wysłało do siedziby Wprostu funkcjonariuszy służb specjalnych, by ci zdobyli “dowody”, które rzekomo redaktor naczelny tygodnika miał na swoim laptopie, dowody uznane przez służby za istotne w badanych przez nie sprawach o naruszenie prywatności, obrazki użycia siły fizycznej w redakcji i wywołanych tym protestów nie spotkały się z reakcją mediów głównego nurtu i zostały przez nie przemilczane.
Nic więc dziwnego w tym, że obecny polski rząd, którego wielu przedstawicieli jest zamieszanych w aferę taśmową, przygotował i jeszcze przed wygaśnięciem mandatu stara się przegłosować ustawy, w myśl których wszelkie dowody zdobyte w sposób nielegalny z naruszeniem prywatności polityka należy uznać za nieważne i niedopuszczalne.
W obliczu raczej niepewnego wyniku wyborczego w nadchodzących wyborach parlamentarnych, rządząca lewicująca Platforma Obywatelska po raz kolejny zwróciła się do pełnej dla niej współczucia kliki medialnej, by ta bezczelnie uknuła spisek, że to Prawo i Sprawiedliwość odpowiada za wspomniane wyżej nagrywane po kryjomu “taśmy”, które rządzącą partię przedstawiają w tak skandaliczny sposób, za co ta musi teraz płacić.
Jedna z czołowych zaangażowanych politycznie postaci świata mediów, redaktor naczelny tygodnika Newsweek Polska Tomasz Lis kazał pod swoim czujnym okiem opublikować “artykuł prasowy” sugerujący, że taki spisek miał miejsce, że cała afera taśmowa to po prostu dobrze wyreżyserowane kłamstwo i że taśmy zostały sfabrykowane przez partię opozycyjną. Takie wnioski wyciągnąć można z lektury artykułu napisanego na parę tygodni przed wyborami, jednak w tekście nie ma na ich poparcie żadnego dowodu, nagrania, czy zeznań wiarygodnego świadka. To zwykłe insynuacje, które chciano sprzedać jako „news”. Gdy tekst trafił do opinii publicznej, Anne Applebaum, samozwańcza „dziennikarka”/spin-doktor i żona Radosława Sikorskiego (o obojgu pisałem już wyżej), członka zhańbionej partii rządzącej, skorzystała skwapliwie z Twittera, by tę „historyjkę” rozpowszechnić w języku angielskim na całym świecie, chcąc wpłynąć na postrzeganie sprawy przez jej towarzyszy mimo, iż tekst nie wypełnia zwyczajowej i podręcznikowej zasady ciężaru dowodu.
Oprócz wyżej wymienionych metod manipulacji medialnej, czyli pominięcia, odwrócenia “kota ogonem”, obrony, koordynacji, sięgania po niepoważne pozwy jak po broń, istnieje jeszcze jedna metoda, o której nie śniło się nawet największym medialnym sługusom – wsparcie finansowe.
Jestem inwestorem i ta właśnie metoda najbardziej nadwyręża moją wiarę w gospodarkę, czy to w USA, w strefie euro, czy w Polsce. Kiedy wielka korporacja nie radzi sobie z konkurencją lub nie potrafi dostosować się do realiów rynkowych, z czasem blaknie i wypada z gry. To dobrze. W ten sposób zwalnia miejsce dla nowych podmiotów, bardziej innowacyjnych. Z nową krwią płyną nowe pomysły, a społeczeństwa stają się konkurencyjne. Jednak złamanie zasady konkurencji, jakie zachodzi na wolnym rynku, gdy ci, którzy nie potrafią sprostać konkurencji, dostają wsparcie finansowe z pieniędzy podatników lub napływ kapitału od rządu tylko po to, by mogli utrzymać się na powierzchni, to rzecz nie do przyjęcia.
To zjawisko obserwujemy obecnie w Polsce. Jest ono o tyle niebezpieczne dla wolności w szerokim tego słowa znaczeniu, że poprzez dotowanie – w sposób kumoterski – prawa do swobody wypowiedzi jednych, podważa się to samo prawo w odniesieniu do pozostałych - czy to jednostek, czy konkurencyjnych podmiotów – i wypiera się ich odgórnym rozporządzeniem władzy.
Spółka Agora, która wydaje Gazetę Wyborczą – dziennik uznawany w Polsce za jeden z najbardziej opiniotwórczych, otrzymuje wsparcie finansowe od PZU. Ten państwowy ubezpieczyciel to również jedna z największych firm w Polsce. Jako towarzystwo ubezpieczeniowe PZU generuje ogromny swobodny przepływ gotówki (Warren Buffet, chociaż niestrawny, nie jest idiotą) i prowadzi fundusz inwestycyjny po to, by ten pozyskany od podatników kapitał był wykorzystywany w sposób “produktywny”. Co jakiś czas fundusz daje Agorze zastrzyk pieniędzy, aby odwlec jej upadłość i utrzymać “Wyborczą” w druku. Powyżej wymieniam metody medialnej manipulacji, której celem jest wpływanie na kierunek polityki i społeczeństwo – otóż GW jest prekursorem tych mechanizmów we współczesnych (powstałych po 1989 r.) mediach w Polsce (na ten temat możnaby pisać książki, ba, nawet encyklopedię, naćkane przykładami).
Fundusz inwestycyjny założony przez PZU jest największym udziałowcem z zewnątrz w spółce Agora, z udziałem na poziomie 16% od zeszłego kwartału (który regularnie rośnie, ponieważ od dwóch lat progi sprawozdawcze są przekraczane). Mimo iż ta ogromna inwestycja z pieniędzy podatnika dotuje stronniczą spółkę medialną, “my naród” nie mamy zielonego pojęcia, jaka wartość została tej inwestycji przypisana, “my naród”, poprzez fundusz inwestycyjny, nie mamy swojego przedstawiciela w zarządzie Agory. To tylko pokazuje, jak “menadżerowie od inwestycji” wyczuleni są na takie kwestie jak “oczekiwane stopy zwrotu” i jak poważnie podchodzą do spoczywającego na nich obowiązku powierniczego polegającego na pilnowaniu, by kadra najwyższego szczebla w Agorze przestrzegała dyscypliny.
Agora/GW otrzymuje nie tylko pośrednie dotacje z pieniędzy podatników, ale również dofinansowanie na konsumpcję, ponieważ około 1/3 przychodów zarówno z prenumeraty jak i reklam generuje polski rząd (bezpośrednio lub poprzez spółki Skarbu Państwa). Tak więc czołowa propagandowa platforma, skrywająca się pod płaszczykiem rzetelnego dziennikarstwa, otrzymuje – kanałami oficjalnymi i nieoficjalnymi – wsparcie finansowe po to, by można było odwlec wiszące nad nią bankructwo (w związku ze spadkiem nakładu wskutek braku wiarygodności i pojawienia się konkurencyjnych, bezstronnych mediów internetowych). Nie przez przypadek założyciel Agory i redaktor naczelny GW, Adam Michnik, (działacz polityczny wywodzący się z komunistów) nie tylko mocno trzyma się z nomenklaturą, ale również kształtuje etatystyczną i lewicową politykę od 1989 r. oraz jest tubą i obrońcą tej strony sceny politycznej w Polsce.
Kolejny przykład, który według mojej oceny pokazuje, że swoboda wypowiedzi jest dziś przedmiotem ataku w Polsce, stanowi sposób, w jaki osoby odpowiedzialne za zarządzanie i administrowanie instytucjami państwowymi nadużywają swoich uprawnień. Biorą, co nie ich i tym dysponują. Przede wszystkim dostępem do infrastruktury, która należy do społeczeństwa i na którą składają się podatnicy. To akt nachalnej cenzury, który jest bezczelnie antydemokratyczny.
Dla wyjaśnienia tego zjawiska, posłużę się własnym doświadczeniem. W zeszłym roku Konsul Generalna RP w USA zakazała wpuszczania mnie na wydarzenia organizowane przez placówkę w Nowym Jorku. Jestem polskim obywatelem, nigdy nie byłem agresywny, nie stworzyłem zagrożenia dla innych ani nie zakłóciłem porządku publicznego. Stąd nie było formalnych przesłanek do wprowadzenia zakazu wobec mnie, ale zważywszy na pobłażliwość w nadzorze z jednej strony i wybiórczą nadgorliwość urzędników państwowych gdy chodzi o ochronę “namiastek ich politycznego dobrobytu” z drugiej, obywatele właściwie nie mają się do kogo zwrócić. Jest to jeden z głównych powodów, dla których konieczne jest istnienie wolnych od układów i niezależnych mediów, które stałyby się mechanizmem stanowczej odpowiedzi na takie działania. Logika stojąca za umieszczeniem mnie na “czarnej liście” pani Konsul (o czym dowiedziałem się nieoficjalnie od pracowników placówki) była taka, że nie podobały jej się moje poglądy polityczne oraz sposób, w jakie je wyrażałem. Dla przypomnienia, nie mam najlepszego zdania ani o niej, ani o polskim rządzie, któremu podlega i nigdy tego nie ukrywałem (a piszę w różnego typu mediach zajmujących się polityką).
Tego rodzaju piętnowanie ludzi i zawłaszczanie instytucji państwowych odgórną, uznaniową decyzją, to kolejny przykład frontalnego ataku na swobodę wypowiedzi. Skoro takie zachowanie przyjmuje się jako normę, to nie trudno sobie wyobrazić, jak wyglądają rozliczenia, gdy ministerstwa kultury i podległe im instytucje przyznają środki na projekty – np. filmy, festiwale – finansowane z publicznych pieniędzy. Tu rządzi system podziału łupów i polityka “quid pro quo”, których koszty ponoszą niczego nie świadomi podatnicy/obywatele.
Ostatnim lecz chyba najbardziej rażącym przykładem instytucjonalnego ataku na swobodę wypowiedzi w Polsce jest dziś tzw. “cisza wyborcza”. Okazuje się, że jest w Polsce prawo, które wprowadza zakaz rozmawiania o wyborach i startujących w nich kandydatach w okresie poprzedzającym wybory. Przez 24 godziny poprzedzające moment rozpoczęcia głosowania oraz przez cały dzień, w którym trwają wybory (co razem daje 48 godzin), startujący nie mogą występować, eksperci – wypowiadać się, a zwykli obywatele – publicznie agitować na rzecz swoich kandydatów, czy udzielać im słownego wsparcia. Istnienie tego prawa uzasadnia się koniecznością dania narodowi czasu na przemyślenie swojego wyboru bez otwartej debaty, która mogłaby coś narzucać. Za złamanie ciszy wyborczej grzywna, jednak wraz z nadejściem mediów społecznościowych coraz trudniej prawo to egzekwować (to moje ulubione medium, w którym mogę to uderzające w wolność słowa prawo naruszać). Tymczasem prawdziwym powodem istnienia ciszy wyborczej jest chęć dania rządzącemu ugrupowaniu ostatniej szansy (przysłowiowej 11 godziny) na przechylenie szali zwycięstwa na swoją stronę, ponieważ wielu niezdecydowanych wyborców, jeśli nie będzie im się przypominać innych, mniej oczywistych opcji, ostatecznie poprze rządzących, których nazwiska ogólnie i bardziej jednoznacznie kojarzą się gremium politycznym. Prawo ciszy wyborczej jest tak absurdalne, że nie może mieć miejsca w jakimkolwiek społeczeństwie, które uważa się za wolne. Pomysł, żeby zabronić debaty publicznej i retoryki w czasie, kiedy stają się one najważniejsze dla demokracji – czyli w czasie wyborów – jest śmieszny, a wręcz zupełnie nieuprawniony.
Swoboda wypowiedzi jest atakowana na całym świecie, czego ostatnio zbyt często jesteśmy świadkami. Problem ten dotyczy wszystkich: gospodarek i społeczeństw rozwijających się, w transformacji i wschodzących. We współczesnej Polsce, która przez ostatnie 20 lat zdobyła szerokie uznanie za to, że świeci przykładem post-sowieckiej wolności i swobody przedsiębiorczości, ceną “swobody” wypowiedzi zbyt często jest posłuszeństwo wobec rządowych nakazów.
O prawdziwie wolną i niezależną prasę trzeba dziś walczyć tak samo zacięcie, jak za czasów opresyjnego reżimu komunistycznego sprzed lat. A najlepszym orężem w walce w jej obronie – oraz w obronie podstawowego prawa do swobody wypowiedzi – jest nieustanne i stanowcze korzystanie z tego prawa, w mowie i piśmie, i odważne głoszenie idei, które mogą być niepopularne, i które mogą sprowadzić na nas jeszcze większe ryzyko tak w życiu prywatnym, jak i zawodowym. Jedyną rzeczą, której nie wolno narażać na ryzyko, jest czystość moralna oraz uczciwość względem samego siebie, które płyną z przywiązania do własnych przekonań. W pojmowaniu prawdy nie należy ulegać tym, którzy stosując przymus i rozwiązania siłowe, przeinaczają ją po to, by służyła ich własnym interesom.
Swoboda wypowiedzi jest istotą demokracji. I warto wciąż powtarzać nieco wyświechtane dziś słowa, często przypisywane Voltaire’owi albo Jeffersonowi: „Nie zgadzam się z tym co mówisz, ale oddam życie, abyś miał prawo to powiedzieć”. Musimy wszyscy poczuć wzniosłość tych słów. Pozostaje nam obserwowanie, czy Polska będzie w stanie wypracować taki system prawny, który będzie bronił swobody i nieskrępowania wypowiedzi i który będzie funkcjonował podobnie do pierwszej poprawki do Konstytucji w USA. Jeśli to się uda, Polska stanie się lepsza, bardziej wolna i będzie się cieszyć większym dobrobytem dla dobra przyszłych pokoleń.
Matthew Tyrmand to inwestor i ekonomista z Nowego Jorku. Pełni funkcję zastępcy dyrektora OpenTheBooks, organizacji pozarządowej, której celem jest wspieranie działań na rzecz przejrzystości wydatkowania publicznych pieniędzy. Niniejszy artykuł został przygotowany w oparciu o przemówienie wygłoszone podczas spotkania Round Table Mixer (RTMx) zorganizowanego w Warszawie w marcu 2015 r., którego autor tekstu, obok Michała Lisieckiego, prezesa Point Media Group i właściciela tygodnika “Wprost”, był współgospodarzem.
Translated by Arkadiusz Pulawski
zdjęcia: materiały prasowe
Warto przywołać tu pierwszą poprawkę do Konstytucji Stanów Zjednoczonych, w której czytamy, że: “żadna ustawa Kongresu nie może wprowadzić religii ani zabronić swobodnego praktykowania jej, ograniczać wolności słowa lub prasy ani prawa ludu do spokojnych zgromadzeń lub do składania naczelnym władzom petycji o naprawienie krzywd”.
Pierwsza poprawka, w której skodyfikowano prawa wolnego obywatela w nowej republice amerykańskiej – eksperyment demokratyczny, który z perspektywy czasu oceniamy jako wielki sukces, zapewnia pełną ochronę wszystkim formom wolności wypowiedzi. Chroni nie tylko wolność słowa, prasy, zrzeszania się i wyznania. W rzeczywistości pierwsza poprawka zachęca wolnych obywateli do wnoszenia skarg bezpośrednio lub poprzez sugestię, do korzystania z prawa do składania naczelnym władzom petycji o – jak mawiają amerykańscy farmerzy – “naprawienie krzywd”.
Niestety podobnej ochrony nigdy nie skodyfikowano w polskim prawie – ani w Konstytucji 3 maja z 1791 r., ani w 1989 r. po Okrągłym Stole, przy którym despotyczna władza komunistyczna i opozycja (ciesząca się ogromnym poparciem i silnym społecznym mandatem) usiadły razem, by w pokojowy sposób wprowadzić kraj w demokrację. Ponieważ w żadnym z tych wielkich momentów nie skodyfikowano prawa zapewniającego swobodę wypowiedzi, ryzyko zastosowania przymusu wobec obywateli przez nielegalną strukturę władzy pozostaje wciąż wysokie.
Posługując się wieloma przykładami, omówię metody, jakimi dziś w Polsce ogranicza się wolność wypowiedzi (gdy tymczasem w USA w podobnych okolicznościach swoboda ta byłaby chroniona) oraz pokażę, jak środowisko medialne i klasa polityczna działają ramię w ramię, by nie dopuścić do istnienia pełnej i nieskrępowanej swobody wypowiedzi z obawy, że w innym razie ich antykonkurencyjne struktury władzy zostałyby zdestabilizowane.
Pierwszym i najbardziej szkodliwym przykładem jest sposób, w jaki sądy cywilne dławią krytykę (szczególnie pod adresem osób publicznych). Uważam, że udział wyłonionej w wyborach i mianowanej klasy politycznej w tej karygodnej praktyce to największa trucizna dla demokracji.
Teoretycznie nieodłącznym elementem roli polityka jest ciągła obrona jego działań na rzecz tych, którym ów polityk służy oraz otwarte i uczciwe, odważne odpowiadanie na krytykę. Ponieważ krytyka polityczna nie ma zapewnionej pełnej ochrony, nie można na forum publicznym wyjść i zawołać “sprawdzam”, by wesprzeć zdecydowane działania w kierunku zbadania korupcyjnych praktyk antykonkurencyjnych. Praktyki te zyskały instytucjonalną ochronę w postaci ustaw sporządzonych przez tych samych aktorów sceny politycznej, którzy korzystają na tłamszeniu niezależnego nadzoru.
Należy tu dokonać rozróżnienia między literą prawa a duchem prawa. Gdy urzędnicy rządowi przyznają swoim “kolesiom” zawyżone kontrakty na wykonanie niepotrzebnej pracy, zgodnie z literą prawa (skodyfikowanego właśnie przez tych, którzy rozdzielają kontrakty) nie musi to oznaczać jego naruszenia, ale z pewnością jest to pogwałcenie ducha praworządności w republice konstytucyjnej. Nieskrępowana wolność słowa i uzupełniająca ją wolność prasy to jedyna broń, którą można to kolesiostwo zwalczać, informując potencjalnych wyborców o systemowej korupcji.
Namacalnym tego dowodem może być moje niedawne doświadczenie. Jakiś czas temu za pośrednictwem mediów społecznościowych Roman Giertych, adwokat (oraz były wicepremier i minister edukacji narodowej) wielu najwyższych urzędników obecnego rządu, wybranych i mianowanych, zapowiedział, że zamierza złożyć pozew przeciw Onet.pl (jednej z największych internetowych platform informacyjnych) i mnie.
Miała to być rzekomo odpowiedź na opublikowanie przez Onet.pl w ich serwisie informacyjnym mojego komentarza z Facebook’a, w którym zasugerowałem, że hipotetyczna sytuacja – przytoczona powyżej – gdy znajomym udziela się zamówienia publiczne z wolnej ręki po cenie wielokrotnie przekraczającej cenę rynkową, to, cytując siebie: “typowy przykład oszustwa”. Sikorski właśnie to robił, kiedy płacił swojemu znajomemu (b. ambasadorowi Wielkiej Brytanii w Polsce Charlesowi Crawfordowi) setki tysięcy złotych za weryfikację swoich przemówień – była to stawka kilka rzędów wielkości wyższa od rynkowej. Dość powiedzieć, że Sikorski jest mężem uznanej amerykańskiej autorki i mówczyni (Anny Applebaum), ma od tego sztab ludzi i z dumą na każdym kroku trąbi o swoim wykształceniu zdobytym na uniwersytetach w Oxford i Cambridge. Kilka dni wcześniej wszystko to zostało dobrze udokumentowane na jednej z głównych platform informacyjnych (Wprost) znanej z dziennikarstwa śledczego, szczególnie w odniesieniu do ludzi pozostających u władzy.
Zważywszy, że swój komentarz napisałem będąc w Nowym Jorku i pod ochroną pierwszej poprawki, po angielsku, dla wąskiego grona znajomych i obserwujących mój profil (skądinąd prywatny i niekomercyjny), na platformie należącej do amerykańskiego podmiotu, szanse na wygranie sprawy przez Giertycha były nikłe. Chodziło mu więc raczej o wygrażanie się. Jest to zresztą działanie, do którego adwokat ten często się ucieka, by uciszyć krytykę pod adresem polityków należących do kliki, którą reprezentuje.
Z powodu więzów, które tego typu ludzie powiązani ze środowiskiem politycznym nakładają wolnym ludziom, którzy chcą wyrazić zdanie pod wieloma względami niepopularne, krytyka i pluralizm różnych punktów widzenia – czyli istota demokracji – są zdławione. Jeśli nie ma warunków do swobodnej debaty, która wynosi do góry najlepsze idee i najlepszych z ludzi, wolność, a co za tym idzie, dobrostan są w ciągłym niebezpieczeństwie i nigdy nie rozwiną skrzydeł.
Inny przykład podważania swobody wypowiedzi w Polsce stanowi szkodliwe działanie samej prasy głównego nurtu - chodzi w szczególności o prasę w najstarszym wydaniu, rozprowadzaną w sposób konwencjonalny. Z historycznego punktu widzenia tradycyjna prasa została najlepiej skapitalizowana, jednak w ostatnich latach branża ta musiała stawić czoła kreatywnej destrukcji wymuszonej przez nowoczesne metody dystrybucji i teraz przepycha się, by dostosować się do alternatywnych metod dostarczania informacji. W miarę jak przestrzeń tej branży wypełnia kolesiostwo, na pierwszy plan wysuwa się załatwianie partykularnych interesów w zamian za przysługi oraz szukanie protekcji jak w kartelu, a nie konkurencyjność. W tej dynamice, a może bardziej egalitarnie – w tym nowym systemie medialnym – gdzie osłabły bariery dostępu, ci, którzy stworzyli dziedzictwo tej branży, nie potrafią utrzymać swojego dorobku. Z kolei starsi gracze tej sceny pozostają ospali, tkwią w miejscu i wolno się dostosowują.
Media głównego nurtu zawsze miały ciągoty w lewą stronę. To wie każdy. Mój ojciec często pisał o tym, jak z góry zaprogramowany przekaz medialny, czy to w Polsce, czy to w USA, wpływa na odbiór polityki przez masy. Niestety do tej dynamiki – zważywszy , że mediami kierują pobudki zarówno finansowe jak ideologiczne – wkradł się nowy element. Większość mainstreamowych platform w Polsce, licząc na rządową protekcję, ustala z ich partnerami politycznymi treść przekazu i “sprzedaje” go na rynku masowym.
Najbardziej podstępne w tym działaniu jest przykrywanie go płaszczykiem niezależności, by przekonać konsumenta/wyborcę, że przekazywana treść to informacja a nie manipulacja. Zaś najprostszym sposobem, w jaki ci “przodownicy” prasy manipulują narracją stworzoną dla mas jest pominięcie.
W zeszłym roku tygodnik Wprost opublikował stenogramy rozmów polskich polityków, którzy zawierali zakulisowe i jednoznacznie korupcyjne “deale” w czasie drogich obiadów na koszt podatników. Ich ujawnienie mogło doprowadzić do rozsadzenia całego rządu, wywołując serię dymisji i doprowadzając do postawienia zarzutów wielu osobom. Tymczasem media głównego nurtu włożyły całą parę w obronę, zbagatelizowanie skutków działań i protekcję polityków zamieszanych w aferę. Jednak żadna z głównych platform informacyjnych, poza Wprostem, który ujawnił taśmy, nie omówiła podstawowych aspektów skandalu (pominięcie), mimo iż treści rozmów były po prostu przerażające.
Oto przykład bezczelności, z jaką “bohaterowie” taśm łamali prawo: na jednej z nich słyszymy, jak szef ustanowionego mocą konstytucji niezależnego banku centralnego – Narodowego Banku Polskiego – prezes Marek Belka koordynuje politykę monetarną z emisariuszem obecnego rządu, ministrem spraw wewnętrznych Bartłomiejem Sienkiewiczem, w jasno nakreślony sposób po to tylko, by przechylić szalę zwycięstwa w nadchodzących wyborach na stronę rządzącej partii, do której Sienkiewicz (i Belka) należą. Ten spisek, polegający na utrzymaniu słabego kursu/deprecjacji złotego, aby ukryć wszelkie ewentualne oznaki recesji i przez to, aby wspomóc sfinansowanie kupna wyborów poprzez zwiększenie zadłużenia, jest równoznaczny z okradzeniem każdego polskiego obywatela i każdego inwestora denominowanego w polskiej walucie (ta “łatwa” i “tania” polityka monetarna skutkowała zwiększeniem długu publicznego, który i tak został już podniesiony, gdy poprzedniego roku limity wskaźnika długu względem PKB uznano za nieważne, nacjonalizując sektor prywatnych funduszy emerytalnych – w ten sposób pasywa stały się aktywami i tak obniżono wartość licznika w tym wskaźniku).
Jakże naganne było to, że Anna Applebaum, żona jednego z najbardziej pogrążonych w tych żenujących historiach polityka, Radosława Sikorskiego (znowu on), słowem mówionym i pisanym, zarówno w kraju, jak i za granicą, zaciekle broniła swojego męża i jego kolegów partyjnych zamieszanych w aferę. Jako “dziennikarka” – jak sama siebie określa – posłużyła się do tego nie tylko lokalnymi platformami medialnymi w Polsce, ale również platformami głównego nurtu w Wielkiej Brytanii („Washington Post” oraz „The Daily Telegraph”), Stanach Zjednoczonych i Europie Zachodniej. Jednak jej wkład do dyskursu nijak się miał do definicji dziennikarstwa, ponieważ nie uwzględniła najważniejszych faktów sprawy (znów pominięcie).
Ta obrona pozwoliła zyskać na czasie i znów mainstreamowe media przyjęły jej linię, że podsłuchy stanowiły pogwałcenie prywatności nagranych osób, i że to właśnie przestępstwo było dużo gorsze od jakiegokolwiek innego, którego osoby te mogły się nawet dopuścić (które oczywiście skrzętnie pominięto). Media próbowały sprzedać myśl, że prawo nagranych polityków do prywatności stało nad prawem obywateli do nie bycia oszukiwanymi przez wybranych przez nich i mianowanych urzędników. Co więcej, gdy państwo wysłało do siedziby Wprostu funkcjonariuszy służb specjalnych, by ci zdobyli “dowody”, które rzekomo redaktor naczelny tygodnika miał na swoim laptopie, dowody uznane przez służby za istotne w badanych przez nie sprawach o naruszenie prywatności, obrazki użycia siły fizycznej w redakcji i wywołanych tym protestów nie spotkały się z reakcją mediów głównego nurtu i zostały przez nie przemilczane.
Nic więc dziwnego w tym, że obecny polski rząd, którego wielu przedstawicieli jest zamieszanych w aferę taśmową, przygotował i jeszcze przed wygaśnięciem mandatu stara się przegłosować ustawy, w myśl których wszelkie dowody zdobyte w sposób nielegalny z naruszeniem prywatności polityka należy uznać za nieważne i niedopuszczalne.
W obliczu raczej niepewnego wyniku wyborczego w nadchodzących wyborach parlamentarnych, rządząca lewicująca Platforma Obywatelska po raz kolejny zwróciła się do pełnej dla niej współczucia kliki medialnej, by ta bezczelnie uknuła spisek, że to Prawo i Sprawiedliwość odpowiada za wspomniane wyżej nagrywane po kryjomu “taśmy”, które rządzącą partię przedstawiają w tak skandaliczny sposób, za co ta musi teraz płacić.
Jedna z czołowych zaangażowanych politycznie postaci świata mediów, redaktor naczelny tygodnika Newsweek Polska Tomasz Lis kazał pod swoim czujnym okiem opublikować “artykuł prasowy” sugerujący, że taki spisek miał miejsce, że cała afera taśmowa to po prostu dobrze wyreżyserowane kłamstwo i że taśmy zostały sfabrykowane przez partię opozycyjną. Takie wnioski wyciągnąć można z lektury artykułu napisanego na parę tygodni przed wyborami, jednak w tekście nie ma na ich poparcie żadnego dowodu, nagrania, czy zeznań wiarygodnego świadka. To zwykłe insynuacje, które chciano sprzedać jako „news”. Gdy tekst trafił do opinii publicznej, Anne Applebaum, samozwańcza „dziennikarka”/spin-doktor i żona Radosława Sikorskiego (o obojgu pisałem już wyżej), członka zhańbionej partii rządzącej, skorzystała skwapliwie z Twittera, by tę „historyjkę” rozpowszechnić w języku angielskim na całym świecie, chcąc wpłynąć na postrzeganie sprawy przez jej towarzyszy mimo, iż tekst nie wypełnia zwyczajowej i podręcznikowej zasady ciężaru dowodu.
Oprócz wyżej wymienionych metod manipulacji medialnej, czyli pominięcia, odwrócenia “kota ogonem”, obrony, koordynacji, sięgania po niepoważne pozwy jak po broń, istnieje jeszcze jedna metoda, o której nie śniło się nawet największym medialnym sługusom – wsparcie finansowe.
Jestem inwestorem i ta właśnie metoda najbardziej nadwyręża moją wiarę w gospodarkę, czy to w USA, w strefie euro, czy w Polsce. Kiedy wielka korporacja nie radzi sobie z konkurencją lub nie potrafi dostosować się do realiów rynkowych, z czasem blaknie i wypada z gry. To dobrze. W ten sposób zwalnia miejsce dla nowych podmiotów, bardziej innowacyjnych. Z nową krwią płyną nowe pomysły, a społeczeństwa stają się konkurencyjne. Jednak złamanie zasady konkurencji, jakie zachodzi na wolnym rynku, gdy ci, którzy nie potrafią sprostać konkurencji, dostają wsparcie finansowe z pieniędzy podatników lub napływ kapitału od rządu tylko po to, by mogli utrzymać się na powierzchni, to rzecz nie do przyjęcia.
To zjawisko obserwujemy obecnie w Polsce. Jest ono o tyle niebezpieczne dla wolności w szerokim tego słowa znaczeniu, że poprzez dotowanie – w sposób kumoterski – prawa do swobody wypowiedzi jednych, podważa się to samo prawo w odniesieniu do pozostałych - czy to jednostek, czy konkurencyjnych podmiotów – i wypiera się ich odgórnym rozporządzeniem władzy.
Spółka Agora, która wydaje Gazetę Wyborczą – dziennik uznawany w Polsce za jeden z najbardziej opiniotwórczych, otrzymuje wsparcie finansowe od PZU. Ten państwowy ubezpieczyciel to również jedna z największych firm w Polsce. Jako towarzystwo ubezpieczeniowe PZU generuje ogromny swobodny przepływ gotówki (Warren Buffet, chociaż niestrawny, nie jest idiotą) i prowadzi fundusz inwestycyjny po to, by ten pozyskany od podatników kapitał był wykorzystywany w sposób “produktywny”. Co jakiś czas fundusz daje Agorze zastrzyk pieniędzy, aby odwlec jej upadłość i utrzymać “Wyborczą” w druku. Powyżej wymieniam metody medialnej manipulacji, której celem jest wpływanie na kierunek polityki i społeczeństwo – otóż GW jest prekursorem tych mechanizmów we współczesnych (powstałych po 1989 r.) mediach w Polsce (na ten temat możnaby pisać książki, ba, nawet encyklopedię, naćkane przykładami).
Fundusz inwestycyjny założony przez PZU jest największym udziałowcem z zewnątrz w spółce Agora, z udziałem na poziomie 16% od zeszłego kwartału (który regularnie rośnie, ponieważ od dwóch lat progi sprawozdawcze są przekraczane). Mimo iż ta ogromna inwestycja z pieniędzy podatnika dotuje stronniczą spółkę medialną, “my naród” nie mamy zielonego pojęcia, jaka wartość została tej inwestycji przypisana, “my naród”, poprzez fundusz inwestycyjny, nie mamy swojego przedstawiciela w zarządzie Agory. To tylko pokazuje, jak “menadżerowie od inwestycji” wyczuleni są na takie kwestie jak “oczekiwane stopy zwrotu” i jak poważnie podchodzą do spoczywającego na nich obowiązku powierniczego polegającego na pilnowaniu, by kadra najwyższego szczebla w Agorze przestrzegała dyscypliny.
Agora/GW otrzymuje nie tylko pośrednie dotacje z pieniędzy podatników, ale również dofinansowanie na konsumpcję, ponieważ około 1/3 przychodów zarówno z prenumeraty jak i reklam generuje polski rząd (bezpośrednio lub poprzez spółki Skarbu Państwa). Tak więc czołowa propagandowa platforma, skrywająca się pod płaszczykiem rzetelnego dziennikarstwa, otrzymuje – kanałami oficjalnymi i nieoficjalnymi – wsparcie finansowe po to, by można było odwlec wiszące nad nią bankructwo (w związku ze spadkiem nakładu wskutek braku wiarygodności i pojawienia się konkurencyjnych, bezstronnych mediów internetowych). Nie przez przypadek założyciel Agory i redaktor naczelny GW, Adam Michnik, (działacz polityczny wywodzący się z komunistów) nie tylko mocno trzyma się z nomenklaturą, ale również kształtuje etatystyczną i lewicową politykę od 1989 r. oraz jest tubą i obrońcą tej strony sceny politycznej w Polsce.
Kolejny przykład, który według mojej oceny pokazuje, że swoboda wypowiedzi jest dziś przedmiotem ataku w Polsce, stanowi sposób, w jaki osoby odpowiedzialne za zarządzanie i administrowanie instytucjami państwowymi nadużywają swoich uprawnień. Biorą, co nie ich i tym dysponują. Przede wszystkim dostępem do infrastruktury, która należy do społeczeństwa i na którą składają się podatnicy. To akt nachalnej cenzury, który jest bezczelnie antydemokratyczny.
Dla wyjaśnienia tego zjawiska, posłużę się własnym doświadczeniem. W zeszłym roku Konsul Generalna RP w USA zakazała wpuszczania mnie na wydarzenia organizowane przez placówkę w Nowym Jorku. Jestem polskim obywatelem, nigdy nie byłem agresywny, nie stworzyłem zagrożenia dla innych ani nie zakłóciłem porządku publicznego. Stąd nie było formalnych przesłanek do wprowadzenia zakazu wobec mnie, ale zważywszy na pobłażliwość w nadzorze z jednej strony i wybiórczą nadgorliwość urzędników państwowych gdy chodzi o ochronę “namiastek ich politycznego dobrobytu” z drugiej, obywatele właściwie nie mają się do kogo zwrócić. Jest to jeden z głównych powodów, dla których konieczne jest istnienie wolnych od układów i niezależnych mediów, które stałyby się mechanizmem stanowczej odpowiedzi na takie działania. Logika stojąca za umieszczeniem mnie na “czarnej liście” pani Konsul (o czym dowiedziałem się nieoficjalnie od pracowników placówki) była taka, że nie podobały jej się moje poglądy polityczne oraz sposób, w jakie je wyrażałem. Dla przypomnienia, nie mam najlepszego zdania ani o niej, ani o polskim rządzie, któremu podlega i nigdy tego nie ukrywałem (a piszę w różnego typu mediach zajmujących się polityką).
Tego rodzaju piętnowanie ludzi i zawłaszczanie instytucji państwowych odgórną, uznaniową decyzją, to kolejny przykład frontalnego ataku na swobodę wypowiedzi. Skoro takie zachowanie przyjmuje się jako normę, to nie trudno sobie wyobrazić, jak wyglądają rozliczenia, gdy ministerstwa kultury i podległe im instytucje przyznają środki na projekty – np. filmy, festiwale – finansowane z publicznych pieniędzy. Tu rządzi system podziału łupów i polityka “quid pro quo”, których koszty ponoszą niczego nie świadomi podatnicy/obywatele.
Ostatnim lecz chyba najbardziej rażącym przykładem instytucjonalnego ataku na swobodę wypowiedzi w Polsce jest dziś tzw. “cisza wyborcza”. Okazuje się, że jest w Polsce prawo, które wprowadza zakaz rozmawiania o wyborach i startujących w nich kandydatach w okresie poprzedzającym wybory. Przez 24 godziny poprzedzające moment rozpoczęcia głosowania oraz przez cały dzień, w którym trwają wybory (co razem daje 48 godzin), startujący nie mogą występować, eksperci – wypowiadać się, a zwykli obywatele – publicznie agitować na rzecz swoich kandydatów, czy udzielać im słownego wsparcia. Istnienie tego prawa uzasadnia się koniecznością dania narodowi czasu na przemyślenie swojego wyboru bez otwartej debaty, która mogłaby coś narzucać. Za złamanie ciszy wyborczej grzywna, jednak wraz z nadejściem mediów społecznościowych coraz trudniej prawo to egzekwować (to moje ulubione medium, w którym mogę to uderzające w wolność słowa prawo naruszać). Tymczasem prawdziwym powodem istnienia ciszy wyborczej jest chęć dania rządzącemu ugrupowaniu ostatniej szansy (przysłowiowej 11 godziny) na przechylenie szali zwycięstwa na swoją stronę, ponieważ wielu niezdecydowanych wyborców, jeśli nie będzie im się przypominać innych, mniej oczywistych opcji, ostatecznie poprze rządzących, których nazwiska ogólnie i bardziej jednoznacznie kojarzą się gremium politycznym. Prawo ciszy wyborczej jest tak absurdalne, że nie może mieć miejsca w jakimkolwiek społeczeństwie, które uważa się za wolne. Pomysł, żeby zabronić debaty publicznej i retoryki w czasie, kiedy stają się one najważniejsze dla demokracji – czyli w czasie wyborów – jest śmieszny, a wręcz zupełnie nieuprawniony.
Swoboda wypowiedzi jest atakowana na całym świecie, czego ostatnio zbyt często jesteśmy świadkami. Problem ten dotyczy wszystkich: gospodarek i społeczeństw rozwijających się, w transformacji i wschodzących. We współczesnej Polsce, która przez ostatnie 20 lat zdobyła szerokie uznanie za to, że świeci przykładem post-sowieckiej wolności i swobody przedsiębiorczości, ceną “swobody” wypowiedzi zbyt często jest posłuszeństwo wobec rządowych nakazów.
O prawdziwie wolną i niezależną prasę trzeba dziś walczyć tak samo zacięcie, jak za czasów opresyjnego reżimu komunistycznego sprzed lat. A najlepszym orężem w walce w jej obronie – oraz w obronie podstawowego prawa do swobody wypowiedzi – jest nieustanne i stanowcze korzystanie z tego prawa, w mowie i piśmie, i odważne głoszenie idei, które mogą być niepopularne, i które mogą sprowadzić na nas jeszcze większe ryzyko tak w życiu prywatnym, jak i zawodowym. Jedyną rzeczą, której nie wolno narażać na ryzyko, jest czystość moralna oraz uczciwość względem samego siebie, które płyną z przywiązania do własnych przekonań. W pojmowaniu prawdy nie należy ulegać tym, którzy stosując przymus i rozwiązania siłowe, przeinaczają ją po to, by służyła ich własnym interesom.
Swoboda wypowiedzi jest istotą demokracji. I warto wciąż powtarzać nieco wyświechtane dziś słowa, często przypisywane Voltaire’owi albo Jeffersonowi: „Nie zgadzam się z tym co mówisz, ale oddam życie, abyś miał prawo to powiedzieć”. Musimy wszyscy poczuć wzniosłość tych słów. Pozostaje nam obserwowanie, czy Polska będzie w stanie wypracować taki system prawny, który będzie bronił swobody i nieskrępowania wypowiedzi i który będzie funkcjonował podobnie do pierwszej poprawki do Konstytucji w USA. Jeśli to się uda, Polska stanie się lepsza, bardziej wolna i będzie się cieszyć większym dobrobytem dla dobra przyszłych pokoleń.
Matthew Tyrmand to inwestor i ekonomista z Nowego Jorku. Pełni funkcję zastępcy dyrektora OpenTheBooks, organizacji pozarządowej, której celem jest wspieranie działań na rzecz przejrzystości wydatkowania publicznych pieniędzy. Niniejszy artykuł został przygotowany w oparciu o przemówienie wygłoszone podczas spotkania Round Table Mixer (RTMx) zorganizowanego w Warszawie w marcu 2015 r., którego autor tekstu, obok Michała Lisieckiego, prezesa Point Media Group i właściciela tygodnika “Wprost”, był współgospodarzem.
Translated by Arkadiusz Pulawski
zdjęcia: materiały prasowe