Dawno nie widziałem równie absurdalnego widowiska jak to, co zafundował nam wczoraj Donald Tusk.
Chodzi mi oczywiście o jego debatę ze związkowcami. Po pierwsze, była nudna jak flaki z olejem. Pod względem drętwoty gorsze są chyba tylko debaty kandydatów do Parlamentu Europejskiego, w których padają nic nieznaczące hasła o wyższości obywateli nad biurokracją, konieczności integracji oraz potrzebie budowy tożsamości europejskiej. Wracając do wczorajszej debaty, to było tak nudno, że nie byłem w stanie wysłuchać do końca wszystkich kawałków premiera o ciężkich negocjacjach rządu z Komisją Europejską i potrzebie patrzenia w przyszłość z optymizmem. Zresztą dyskusja na temat szczegółów restrukturyzacji i dokapitalizowania jednego, dwóch, czy nawet trzech najbardziej zasłużonych historycznie zakładów jakoś mnie nie porywa. Windowanie tej sprawy do rangi ogólnonarodowej debaty jest dla mnie przesadą.
Mój drugi i dużo ważniejszy argument przeciwko wczorajszej debacie jest taki, że właściwie to w ogóle nie była żadna debata. Był to telewizyjny wywiad z premierem przeprowadzony przez dwóch prorządowych związkowców. Żeby było jasne, nie mam nic przeciwko nim. Obaj wyglądali na poczciwych i autentycznie wystraszonych. Mimo sympatii, którą niewątpliwie budzili, trzeba przyznać, że żaden z nich nie nadaje się do robienia wywiadów. Zadawali łatwe pytania, odpowiedzi przyjmowali z potakiwaniem i w ogóle we wszystkim się z nim zgadzali. Dlatego gdy Tusk skwitował wczorajsze starcie słowami "oj, ciężko", to myślałem, że ze śmiechu spadnę z fotela.
Jeśli to, co widzieliśmy wczoraj było debatą, to debatami są także monologi Jarosława Kaczyńskiego w Radiu Maryja i coroczne rozmowy Władimira Putina z narodem. Jeśli umawiamy się, że tak jest, to mam postulat. Niech Donald Tusk stanie w tej kampanii wyborczej jeszcze do dwóch debat. Pierwszej z Pawłem Grasiem a drugiej ze Zbigniewem Chlebiowskim.
Chodzi mi oczywiście o jego debatę ze związkowcami. Po pierwsze, była nudna jak flaki z olejem. Pod względem drętwoty gorsze są chyba tylko debaty kandydatów do Parlamentu Europejskiego, w których padają nic nieznaczące hasła o wyższości obywateli nad biurokracją, konieczności integracji oraz potrzebie budowy tożsamości europejskiej. Wracając do wczorajszej debaty, to było tak nudno, że nie byłem w stanie wysłuchać do końca wszystkich kawałków premiera o ciężkich negocjacjach rządu z Komisją Europejską i potrzebie patrzenia w przyszłość z optymizmem. Zresztą dyskusja na temat szczegółów restrukturyzacji i dokapitalizowania jednego, dwóch, czy nawet trzech najbardziej zasłużonych historycznie zakładów jakoś mnie nie porywa. Windowanie tej sprawy do rangi ogólnonarodowej debaty jest dla mnie przesadą.
Mój drugi i dużo ważniejszy argument przeciwko wczorajszej debacie jest taki, że właściwie to w ogóle nie była żadna debata. Był to telewizyjny wywiad z premierem przeprowadzony przez dwóch prorządowych związkowców. Żeby było jasne, nie mam nic przeciwko nim. Obaj wyglądali na poczciwych i autentycznie wystraszonych. Mimo sympatii, którą niewątpliwie budzili, trzeba przyznać, że żaden z nich nie nadaje się do robienia wywiadów. Zadawali łatwe pytania, odpowiedzi przyjmowali z potakiwaniem i w ogóle we wszystkim się z nim zgadzali. Dlatego gdy Tusk skwitował wczorajsze starcie słowami "oj, ciężko", to myślałem, że ze śmiechu spadnę z fotela.
Jeśli to, co widzieliśmy wczoraj było debatą, to debatami są także monologi Jarosława Kaczyńskiego w Radiu Maryja i coroczne rozmowy Władimira Putina z narodem. Jeśli umawiamy się, że tak jest, to mam postulat. Niech Donald Tusk stanie w tej kampanii wyborczej jeszcze do dwóch debat. Pierwszej z Pawłem Grasiem a drugiej ze Zbigniewem Chlebiowskim.