Z rozrzewnieniem wspominam czasy, gdy z Internetem łączyłem się przez skrzeczący, piszczący i szumiący modem. Prędkość połączenia była zatrważająco niska, a ceny przerażająco wysokie. W Internecie było niewiele do zobaczenia, a ze względu na koszty i tak nie dało się tego robić zbyt długo. Ale w tamtych czasach Internet miał jedną zasadniczą zaletę – brak reklam przyprawiających o zawał.
Oczywiście, reklama w Internecie była od zawsze. Rzecz w tym, że kiedyś był to skromny banner u góry strony lub nieśmiały button – gdzieś z boku. Adverty nie grały, nie atakowały biednego użytkownika, nie zasłaniały głównego ekranu albo nie były skonstruowane tak, że i tak – chcąc lub nie chcąc – je klikniemy. Potem jednak, by uczynić reklamy bardziej widzialnymi, ich twórcy sięgnęli po bardziej radykalne metody. I tak dzisiaj, wchodząc na byle jaką stronę, biedny user naraża się na zawał serca, oczopląs, a w najlepszym przypadku – napad szału i skrajną wściekłość. Pozwoliłem sobie więc sklasyfikować te reklamowe potwory, które atakują nas wszędzie i w każdej chwili.
Godzilla – najczęściej wielki banner lub animacja, wyskakująca znienacka na biednego użytkownika. Nie dość, że atakuje wizualnie, to zazwyczaj leci w nim jakaś okropna i głośna muzyka. Zupełnie niczym Godzilla, która wyskakuje zza rogu i łapie niewinnych przechodniów. Niektórzy, bardziej złośliwi twórcy dodatkowo chowają w niej krzyżyk, co by zaszczuty internauta nie mógł szybko wyłączyć ich arcydzieła. Może skutecznie zniechęcić do odwiedzania nawet ulubionych stron. Na szczęście – ze względu na nienawiść surfujących – coraz rzadziej stosuje się aż tak nachalną promocję.
Prawie jak kino – wklepujemy adres w przeglądarce, strona się ładuje, po czym… nagle wszystko robi się czarne, a na środku pojawia się jakiś film. Oczywiście, atak wizualno-akustyczny jest nieodzowny, ale na szczęście ten typ dezorientuje tylko na chwilę. Zazwyczaj pseudokino da się szybko wyłączyć, a atak nie jest aż tak niespodziewany (czarny ekran to wystarczająca zapowiedź) by dostać palpitacji.
Reklama widmo – najgorszy typ, jaki istnieje. Jeśli po wejściu na jakąś stronę Twe wrażliwe uszy zostały nikczemnie zniszczone przez odgłosy szczoteczki do zębów, wsadzanego tamponu lub idiotyczny głos, a nie jesteś w stanie zlokalizować źródła dźwięku – spotkałeś się właśnie oko w oko z reklamą widmo. Najprawdopodobniej znajduje się ona na samym dole strony lub gdzieś z boku. Może być też tak mała albo przemyślnie schowana, że trudno ją będzie zauważyć. Wizualnie zazwyczaj straszna bieda, bo tak naprawdę liczy się uderzenie w trąbkę Eustachiusza. Wyjątkowo uciążliwa dla osób o słabym sercu, bo nadchodzącego Armagedonu z głośników nikt nie jest w stanie przewidzieć.
Winda – niby nic, a denerwuje jak diabli. Na pewno nieraz zdarzyło Ci się, drogi Czytelniku, trafić na reklamę, która wraz z przewijaniem strony podążała w górę i w dół niczym winda. Przy okazji zasłaniając pół ekranu, zazwyczaj to, co chcemy przeczytać/obejrzeć. Pół biedy, jeśli da się ją szybko wyłączyć. Niestety, kreatywni reklamodawcy wymyślili kilka patentów, które utrudniają wyrzucenie windy sprzed terroryzowanych oczu. I tak na przykład, zamiast klasycznego krzyżyka, trzeba wrócić na samą górę portalu i dopiero wtedy nasz bannerek się chowa. Innym utrudnieniem może być zwykłe przeniesienie wspomnianego krzyżyka, np. z prawego górnego rogu w lewy dolny. Można go też zwyczajnie wtopić solidnie w tło, a wtedy - szukaj wiatru w polu, naiwny userze. Są też windy, których po prostu wyłączyć się nie da – znikają same po kilku sekundach. Albo kilkunastu. Albo kilkudziesięciu…
Na „konia trojańskiego” – jeśli nie możesz kogoś pokonać - zostań jego przyjacielem. Taka zasada musiała przyświecać człowiekowi, który wymyślił ten rodzaj promocji. Ktoś bowiem - rychło w czas - zauważył, że internauci niezbyt lubią ostre ataki animacjami i dźwiękami. Potrzeba matką wynalazku - tak powstały adverty, które w zasadzie niczym nie różnią się od reszty strony. I tak, na portalu pełnym newsów czy artykułów, jeden na, powiedzmy 10, to reklama. Wygląda ona tak samo jak news, jest niejako wpisana w stronę. I zazwyczaj delikatnie odróżnia się od reszty, np. kolorem czcionki lub tła. Jedyna różnica polega na tym, że po kliknięciu na taką reklamę zostaniemy zapewne przeniesieni w inną część cyberprzestrzeni. Niewielki mankament, biorąc pod uwagę fakt, że taki typ przynajmniej nie przyprawia o zawał i nie wywołuje ataków wściekłości.
Kameleon – właśnie wszedłeś na stronę i niby wszystko jest w porządku, ale coś jest nie tak? To zapewne sprawka Kameleona. Reklama taka jest swoistą nakładką na stronę. Zazwyczaj, w pierwszej chwili, trudno się na tym poznać – aż do pierwszego kliknięcia, bo wtedy zazwyczaj otwiera się drugie okienko, z reklamowaną stroną. Niektóre odmiany kameleona są mniej bolesne i chociaż reklama faktycznie jest „nałożona” na stronę, to „klikalna” część nie pokrywa jej całości, a tylko fragmenty, co odrobinę łagodzi dezorientację. Czasem też zdarza się, że kameleon szybko przekształca się w zwykłą reklamę. I nadal zasłania cały ekran.
To najbardziej bolesne typy. Oczywiście, są jeszcze delikatniejsze metody – np. linki w tekście, które mają niewiele wspólnego z samą treścią. Albo zwykłe bannery czy buttony, które są wyłącznie dodatkiem wizualnym, ale nie pojawiają się nagle ani nie grają znienawidzonych melodyjek. Co nie zmienia faktu, że zdecydowanie wygodniej używało się Internetu, gdy reklam w nim prawie nie było.
I w związku z tym chciałbym zadać pytanie drogim Czytelnikom: czy te wyskakujące, grające i świecące potwory zachęcają Was do zakupu? Czy może wręcz przeciwnie – jest to ślepa uliczka reklamodawców, którzy tylko zrażają w ten sposób potencjalnych nabywców?
Godzilla – najczęściej wielki banner lub animacja, wyskakująca znienacka na biednego użytkownika. Nie dość, że atakuje wizualnie, to zazwyczaj leci w nim jakaś okropna i głośna muzyka. Zupełnie niczym Godzilla, która wyskakuje zza rogu i łapie niewinnych przechodniów. Niektórzy, bardziej złośliwi twórcy dodatkowo chowają w niej krzyżyk, co by zaszczuty internauta nie mógł szybko wyłączyć ich arcydzieła. Może skutecznie zniechęcić do odwiedzania nawet ulubionych stron. Na szczęście – ze względu na nienawiść surfujących – coraz rzadziej stosuje się aż tak nachalną promocję.
Prawie jak kino – wklepujemy adres w przeglądarce, strona się ładuje, po czym… nagle wszystko robi się czarne, a na środku pojawia się jakiś film. Oczywiście, atak wizualno-akustyczny jest nieodzowny, ale na szczęście ten typ dezorientuje tylko na chwilę. Zazwyczaj pseudokino da się szybko wyłączyć, a atak nie jest aż tak niespodziewany (czarny ekran to wystarczająca zapowiedź) by dostać palpitacji.
Reklama widmo – najgorszy typ, jaki istnieje. Jeśli po wejściu na jakąś stronę Twe wrażliwe uszy zostały nikczemnie zniszczone przez odgłosy szczoteczki do zębów, wsadzanego tamponu lub idiotyczny głos, a nie jesteś w stanie zlokalizować źródła dźwięku – spotkałeś się właśnie oko w oko z reklamą widmo. Najprawdopodobniej znajduje się ona na samym dole strony lub gdzieś z boku. Może być też tak mała albo przemyślnie schowana, że trudno ją będzie zauważyć. Wizualnie zazwyczaj straszna bieda, bo tak naprawdę liczy się uderzenie w trąbkę Eustachiusza. Wyjątkowo uciążliwa dla osób o słabym sercu, bo nadchodzącego Armagedonu z głośników nikt nie jest w stanie przewidzieć.
Winda – niby nic, a denerwuje jak diabli. Na pewno nieraz zdarzyło Ci się, drogi Czytelniku, trafić na reklamę, która wraz z przewijaniem strony podążała w górę i w dół niczym winda. Przy okazji zasłaniając pół ekranu, zazwyczaj to, co chcemy przeczytać/obejrzeć. Pół biedy, jeśli da się ją szybko wyłączyć. Niestety, kreatywni reklamodawcy wymyślili kilka patentów, które utrudniają wyrzucenie windy sprzed terroryzowanych oczu. I tak na przykład, zamiast klasycznego krzyżyka, trzeba wrócić na samą górę portalu i dopiero wtedy nasz bannerek się chowa. Innym utrudnieniem może być zwykłe przeniesienie wspomnianego krzyżyka, np. z prawego górnego rogu w lewy dolny. Można go też zwyczajnie wtopić solidnie w tło, a wtedy - szukaj wiatru w polu, naiwny userze. Są też windy, których po prostu wyłączyć się nie da – znikają same po kilku sekundach. Albo kilkunastu. Albo kilkudziesięciu…
Na „konia trojańskiego” – jeśli nie możesz kogoś pokonać - zostań jego przyjacielem. Taka zasada musiała przyświecać człowiekowi, który wymyślił ten rodzaj promocji. Ktoś bowiem - rychło w czas - zauważył, że internauci niezbyt lubią ostre ataki animacjami i dźwiękami. Potrzeba matką wynalazku - tak powstały adverty, które w zasadzie niczym nie różnią się od reszty strony. I tak, na portalu pełnym newsów czy artykułów, jeden na, powiedzmy 10, to reklama. Wygląda ona tak samo jak news, jest niejako wpisana w stronę. I zazwyczaj delikatnie odróżnia się od reszty, np. kolorem czcionki lub tła. Jedyna różnica polega na tym, że po kliknięciu na taką reklamę zostaniemy zapewne przeniesieni w inną część cyberprzestrzeni. Niewielki mankament, biorąc pod uwagę fakt, że taki typ przynajmniej nie przyprawia o zawał i nie wywołuje ataków wściekłości.
Kameleon – właśnie wszedłeś na stronę i niby wszystko jest w porządku, ale coś jest nie tak? To zapewne sprawka Kameleona. Reklama taka jest swoistą nakładką na stronę. Zazwyczaj, w pierwszej chwili, trudno się na tym poznać – aż do pierwszego kliknięcia, bo wtedy zazwyczaj otwiera się drugie okienko, z reklamowaną stroną. Niektóre odmiany kameleona są mniej bolesne i chociaż reklama faktycznie jest „nałożona” na stronę, to „klikalna” część nie pokrywa jej całości, a tylko fragmenty, co odrobinę łagodzi dezorientację. Czasem też zdarza się, że kameleon szybko przekształca się w zwykłą reklamę. I nadal zasłania cały ekran.
To najbardziej bolesne typy. Oczywiście, są jeszcze delikatniejsze metody – np. linki w tekście, które mają niewiele wspólnego z samą treścią. Albo zwykłe bannery czy buttony, które są wyłącznie dodatkiem wizualnym, ale nie pojawiają się nagle ani nie grają znienawidzonych melodyjek. Co nie zmienia faktu, że zdecydowanie wygodniej używało się Internetu, gdy reklam w nim prawie nie było.
I w związku z tym chciałbym zadać pytanie drogim Czytelnikom: czy te wyskakujące, grające i świecące potwory zachęcają Was do zakupu? Czy może wręcz przeciwnie – jest to ślepa uliczka reklamodawców, którzy tylko zrażają w ten sposób potencjalnych nabywców?