Czuję się dzisiaj jak Gombrowiczowski Gałkiewicz. Cały świat doznaje niezwykłych uniesień na myśl o premierze filmu „Gwiezdne wojny: Przebudzenie mocy”. Ale ja nie mogę zrozumieć! Nie mogę zrozumieć, jak zachwyca, jeśli nie zachwyca.
Pierwsza część „Gwiezdnych wojen” wyszła w 1977 roku, czyli 38 lat temu. Na kolejną część sagi fani musieli czekać dekadę, a na kontynuację fabuły aż ponad 30 lat. Poprzednie trzy epizody przedstawiały wcześniejsze wydarzenia. Spośród najbardziej wyczekiwanych premier tego roku, „Gwiezdne wojny” zajmują u mnie pierwsze miejsce w kategorii: filmy, na które w ogóle nie czekam.
O ile zdecydowana większość filmów, które oglądam, to dokumenty lub biografie, często czuję wewnętrzną potrzebę zobaczenia w kinie czegoś, czym zachwyca się świat i co pozwoli mi lepiej zrozumieć ludzi. Szczególnie w przypadku tego typu fenomenów. Z chociażby tego powodu podążyłam zimą za tłumem na „50 twarzy Greya”. Wtedy też utwierdziłam się w przekonaniu, że na próbie zrozumienia moje działania się kończą. Na „Gwiezdne wojny: Przebudzenie mocy” się nie wybiorę. Nie przekonuje mnie argument, że wielkie kino, będąc wielkim i będąc kinem, nie może nie zachwycać nas, a więc zachwyca. A to jedyny, który do mnie dociera.
Tysiąc razy tłumaczono mi wczoraj, jak Bladaczka Gałkiewiczowi, że siódma część „Gwiezdnych wojen”, której premiera rozpoczęła się minutę po północy, powinna zachwycać. Facebook, Instagram, Twitter, ba, nawet Snapchat, pękały w szwach od zdjęć gadżetów, plakatów reklamowych, fantastycznych kostiumów i ludzi przebranych za bohaterów sagi. O ile jestem w stanie zrozumieć zachwyt starszego pokolenia, dla którego w latach 70. czy 80. efekty specjalne i science fiction to była naprawdę czarna magia, dzisiaj w tej dziedzinie czuję już straszny przesyt. Fani swoim karykaturalnym uwielbieniem dla tej sagi doprowadzili do sytuacji, w której jedyną odpowiedzią na pytanie dlaczego „Gwiezdne wojny” wzbudzają w nas zachwyt i miłość, jest „dlatego, panowie, że „Gwiezdne wojny” to wielki film był!”. I dziwne, żeby nie wzbudzał.
Czuję się przez ten galaktyczny świat trochę osaczona. Sam film jest już tak głęboko osadzony w popkulturze, że już dawno przestał być tylko filmem. Nie ma w historii kinematografii zbyt wielu przykładów produkcji, które na długie lata przywiązałyby do siebie rzesze fanów i łączyły pokolenia. Apogeum konsumpcyjne wywołało przerost formy nad treścią i spowodowało, że wierni fani kultowych „Gwiezdnych wojen” z lat 70. czy 80., nie mieli czasu za nimi zatęsknić. Zewsząd atakują nas tornistry, zeszyty i akcesoria piśmiennicze z gwiezdnowojennej franczyzny. Limitowane i nielimitowane wersje Xboxów 360 Star Wars już nie są odkryciem roku. W marketach spożywczych sprzedaje się pomarańcze opatrzone wizerunkiem Lorda Vadera i winogrona Yody. Hitem był papierowy ręcznik, za - bagatela - 28 zł, który wczoraj na Twitterze udostępniła m.in. Karolina Hytrek-Prosiecka. „Przez powtarzanie, przez powtarzanie najsnadniej tworzy się wszelka mitologia”.
Koniec i bomba, a kto oglądał ten trąba!
O ile zdecydowana większość filmów, które oglądam, to dokumenty lub biografie, często czuję wewnętrzną potrzebę zobaczenia w kinie czegoś, czym zachwyca się świat i co pozwoli mi lepiej zrozumieć ludzi. Szczególnie w przypadku tego typu fenomenów. Z chociażby tego powodu podążyłam zimą za tłumem na „50 twarzy Greya”. Wtedy też utwierdziłam się w przekonaniu, że na próbie zrozumienia moje działania się kończą. Na „Gwiezdne wojny: Przebudzenie mocy” się nie wybiorę. Nie przekonuje mnie argument, że wielkie kino, będąc wielkim i będąc kinem, nie może nie zachwycać nas, a więc zachwyca. A to jedyny, który do mnie dociera.
Tysiąc razy tłumaczono mi wczoraj, jak Bladaczka Gałkiewiczowi, że siódma część „Gwiezdnych wojen”, której premiera rozpoczęła się minutę po północy, powinna zachwycać. Facebook, Instagram, Twitter, ba, nawet Snapchat, pękały w szwach od zdjęć gadżetów, plakatów reklamowych, fantastycznych kostiumów i ludzi przebranych za bohaterów sagi. O ile jestem w stanie zrozumieć zachwyt starszego pokolenia, dla którego w latach 70. czy 80. efekty specjalne i science fiction to była naprawdę czarna magia, dzisiaj w tej dziedzinie czuję już straszny przesyt. Fani swoim karykaturalnym uwielbieniem dla tej sagi doprowadzili do sytuacji, w której jedyną odpowiedzią na pytanie dlaczego „Gwiezdne wojny” wzbudzają w nas zachwyt i miłość, jest „dlatego, panowie, że „Gwiezdne wojny” to wielki film był!”. I dziwne, żeby nie wzbudzał.
Czuję się przez ten galaktyczny świat trochę osaczona. Sam film jest już tak głęboko osadzony w popkulturze, że już dawno przestał być tylko filmem. Nie ma w historii kinematografii zbyt wielu przykładów produkcji, które na długie lata przywiązałyby do siebie rzesze fanów i łączyły pokolenia. Apogeum konsumpcyjne wywołało przerost formy nad treścią i spowodowało, że wierni fani kultowych „Gwiezdnych wojen” z lat 70. czy 80., nie mieli czasu za nimi zatęsknić. Zewsząd atakują nas tornistry, zeszyty i akcesoria piśmiennicze z gwiezdnowojennej franczyzny. Limitowane i nielimitowane wersje Xboxów 360 Star Wars już nie są odkryciem roku. W marketach spożywczych sprzedaje się pomarańcze opatrzone wizerunkiem Lorda Vadera i winogrona Yody. Hitem był papierowy ręcznik, za - bagatela - 28 zł, który wczoraj na Twitterze udostępniła m.in. Karolina Hytrek-Prosiecka. „Przez powtarzanie, przez powtarzanie najsnadniej tworzy się wszelka mitologia”.
Koniec i bomba, a kto oglądał ten trąba!